Dariusz Olejniczak: Wałbrzych i inni. 90

wróć


 

Dariusz Olejniczak: Wałbrzych i inni
90

Łóżka polowe, metalowe szczęki, stoliki turystyczne, jeden przy drugim w równym sznurku poustawiane wzdłuż ulicy Słowackiego w dół do placu Grunwaldzkiego, a na tym rozmaitym sprzęcie powystawiane towary od mydła do powidła z miejscem na telewizory, kożuchy i czekoladę. Wszystko, co ludzkość zdołała wyprodukować, a co można sprzedać, sprzedawało się jak świeże bułeczki, bo ludzie niczego nie mieli, a chcieli mieć, nawet, jeśli nie mieli pieniędzy. Każdy handlował i każdy kupował, a chodniki zwężały się w tempie błyskawicznym. Trudno było przejść w tłumie ludzi, cisnącym się wokół stoisk z rozmaitością dóbr, jakiej nigdy przedtem zwykli śmiertelnicy nie byli w stanie sobie wyobrazić. Szwajcarska czekolada z orzechami, kolorowe gumy balonowe, pirackie płyty, kasety wideo, pończochy, kurtki, bluzki, koszule, radia, magnetofony, garnki, patelnie, serwisy stołowe, według asortymentu zalegające rzędami, wszystkiego możesz dotknąć, wszystkiego spróbować, przymierzyć. Wolny rynek, dziki handel, chaos, którego nie sposób uniknąć, atakował na każdym rogu ulicy, w każdej bramie, w każdym miejscu nadającym się do tego, by rozstawić choćby jedną polówkę i wyłożyć cokolwiek, co można sprzedać. Wtedy każdy interes mógł się udać.

Taki był początek wolności w Wałbrzychu. Transparent z napisem „Solidarność”, wywieszony nad wejściem do siedziby związku w centralnym punkcie Rynku i totalny handel, były symbolami nowych czasów. Lepszych czasów.

Przed kantorami, które wyrosły jeden obok drugiego krążyli cinkciarze, obrotne chłopaki, cwaniaki, tacy, co to zawsze, w każdych warunkach dadzą sobie radę. No i dawali. Interes się kręcił, a kasa płynęła do kieszeni z dnia na dzień. Na ogół nikt nie myślał o inwestowaniu zysków. Zyski przepuszczało się na bieżąco, a było gdzie przepuszczać. Co i rusz otwierały się nowe knajpy, restauracje, puby, pijalnie piwa. Wystarczyło parę metrów podłogi, kilka krzeseł i beczka piwa żeby biznes kwitł, a naród pił. Kto mógł, wstawiał do knajpy telewizor i stół bilardowy.

Nie handlowałem na straganach, nie sprzedawałem niczego, pisałem czasem do jakichś gazet i wiodłem żywot niebieskiego ptaka. Bardzo przyjemne i mało stresujące zajęcie.

Buntownicy poszli do pracy, albo jak ja rozwijali niebieskie skrzydła i świat toczył się dalej. Większość dnia i nocy spędzaliśmy w teatrze dramatycznym. Knajpa w holu serwowała wódkę, piwo i wyszynk prawie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i zawsze był ktoś, kto chciał postawić kolejną flaszkę. A jeśli zabrakło gotówki, brało się na kredyt. Imprezy były huczne. Muzyka dudniła nawet wtedy, kiedy za ścianą trwał spektakl. Na scenie Renata Dancewicz, wtedy dziewczyna Cygana, a my przy stolikach, przy barze, totalna okupacja, pijaństwo bez ograniczeń. Cygan pracował w pracowni plastycznej teatru i mieszkał z Renatą w lokalu służbowym. Aktorzy mieli swoje mieszkania w domu aktora, wystarczyło przejść kilka metrów z teatru do drugiego budynku i można było balangować do rana. Człowiek budził się koło południa, impreza zaczynała się od nowa. Ale teatr mimo uciążliwych lokatorów działał i robił swoje. Premiery odbywały się regularnie, wizyty policji były sporadyczne.

Kiedy otworzył się pub 12 w Domu pod Kotwicą, zaglądaliśmy tam równie często, jak do teatru. Właściciele stali się naszymi kolegami. Najpierw było jedno pomieszczenie z barem i kibelek. Za ścianą knajpy zaplecze, w którym stały skrzynki z piwem i rozmaite rupiecie – doskonała melina jeśli człowiek zapił i nie mógł dotrzeć do domu. Spało się na łóżkach polowych, a rano od razu sięgało się po lekarstwo z chmielu. Chociaż ja na porannego kaca wolałem zimną wódkę z sokiem z czarnej porzeczki. Właściwie w tamtych czasach, w każdej knajpie czuliśmy się jak w domu.

Potem dwunastki rozrosły się o kolejne metry Zniknęło zaplecze, pojawiła się za to scena i stół bilardowy. Kameralna knajpa zamieniła się w klub pełną gębą. Teraz to wszystko wygląda jeszcze inaczej, ale w tamtych dzikich czasach ten lokal był jedyny w swoim rodzaju.

Przez jakiś czas mieszkałem na Piaskowej Górze u Tomka, kolegi z ogólniaka, basisty z kapeli Bizzare. Jego starzy wyjechali z bratem bliźniakiem do Stanów i chata była wolna. Tomek miał stałą pracę i dopływ gotówki z Nowego Jorku, ja grywałem w pokera, a dom był otwarty dla gości. Któregoś lata obliczyliśmy, że przepuściliśmy siedemnaście milionów złotych. Tomek zarabiał trzy i pół miliona a moje zyski z kart nie były zbyt duże. Ale tak się żyło, bezmyślnie i beztrosko. Imprezy u Tomka były głośne i długie. Kiedyś sąsiedzi wezwali policję po dwunastu dniach nieprzerwanej balangi, w chwili, kiedy gospodarz domu spał nieprzytomny, a po pokojach kręciło się około dwudziestu osób. Gliniarze zastukali do drzwi, zostali wylegitymowani i weszli do środka. Obudzili Tomka i z kolei oni zaczęli spisywać personalia. Nikogo nie zgarnęli, tylko kazali opuścić mieszkanie najmłodszym dziewczynom. Licealistki wyszły na chwilę.

Ci sami mundurowi mieli do nas szczęście jeszcze kilka razy. Zatrzymali nas którejś nocy za jazdę samochodem z wyłączonymi światłami po głównej ulicy Piaskowej Góry. Kierował nasz znajomy z Hamburga, który przedstawił się policjantom jako kuzyn Tomka. Gliniarze byli wściekli. Nie dość, że jeden miał całą rodzinę w Stanach, drugi był jego krewnym z Niemiec, to całe towarzystwo nierobów beztrosko przepuszczało fortunę na pijaństwo. I gdzie tu sprawiedliwość?

Na rogu Broniewskiego otworzyli sklep nocny, era melin z wódką powoli się kończyła. Po alkohol ustawiały się długie kolejki, obojętnie czy była północ, czy druga nad ranem. Ludziom chciało się pić, mieli prawo pić i pili, choć nie zawsze za swoje. Czasem piło się wprost przed sklepem. Lubiłem przysiąść na murku pod gołym niebem i łykać z wolna piwko albo ciepłą wódeczkę zapijaną sokiem jabłkowym. Towarzystwo bywało w takich razach przypadkowe, ale dyskusje o życiu zawsze zażarte i długie.

Żyliśmy tak życiem beztroskim, tymczasem wokół nas świat się zmieniał. Przybywało nowych sklepów, knajp, znikały stare nazwy ulic, pojawiali się nowi patroni. Budynek komisariatu na Nowym Mieście przestał być komisariatem a stał się siedzibą uopu. Tajną, bez tabliczki informacyjnej na płocie. Zniknął napis milicja na samochodach zastąpiony słowem policja. Na ulicach żebrały rumuńskie dzieci, górniczy dom kultury był już tylko wspomnieniem minionej świetności, puste, poszarzałe mury niszczały, podobnie stadion górnika i basen w mojej dzielnicy. Ruiny dawnych czasów obok tandetnych butików i nowobogackich restauracji.

Wściekłe, obłędne dni i noce, kiedy nie było czasu na refleksję, a myśli nieprzerwanie zalatywały alkoholem.

Czasem zarabiałem na chleb uczciwie. Bodaj w 1990 roku opublikowałem pierwszy tekst na łamach tygodnika „Niezależne Słowo”. To była legalna edycja tej gazety, poprzednio tygodnik ukazywał się w podziemiu. Mój artykuł o pokoleniu ówczesnych dwudziestolatków znalazł się na czołówce. Potem nie było już tak miło, trafiłem do działu sportowego. Niezwykłe przeżycie dla kogoś, kto sport i tężyznę fizyczną uważał za zjawiska kulturowo sobie obce. Na szczęście pisywałem też na strony dla zwykłych ludzi. Ale gazeta przestała się ukazywać po kilku miesiącach. Od tamtej pory nie związałem się na stałe z żadną wałbrzyską redakcją, dorabiałem sobie pisując nieregularnie. Tak było mi wygodnie, miałem wpływ na to, co i kiedy robię.

Gdybym przyszedł na świat jakieś trzydzieści minut drogi od Wałbrzycha na południe, tuż za czeską granicą, nie czułbym się szczególnie pokrzywdzony przez los. Lubię Czechy, bo fascynuje mnie niezwykła atmosfera miast i miasteczek przygranicznych, jakby z innej epoki, nawet, jeśli kiedyś był to kraj po stokroć bardziej przesiąknięty socjalizmem, niż miejsce po naszej stronie granicy. I nawet, jeśli kiedyś to państwo składało się z dwóch odrębnych krajów.

Czechy to mały obszar i ta mikroskopijność bardzo mi odpowiada. Wszędzie blisko, wszędzie ładnie. W mniejszych miastach i wsiach ludzie żyją niemal w jednej wspólnocie. Takie wrażenie odnosiłem podróżując po Czechach. Wszyscy się tam znali, wszyscy ze wszystkimi rozmawiali. To, że nie przeniosłem się na stałe do któregoś z czeskich miasteczek uważam czasem za jeden z większych błędów.

Takie przenosiny były kiedyś w naszej okolicy praktykowane. Sporo kobiet z Wałbrzycha pracowało w czeskich zakładach dziewiarskich. Tam poznawały swoich czeskich mężczyzn i wychodziły za nich za mąż. Osiedlały się po drugiej stronie granicy, tam jakoś chyba łatwiej się żyło. Jeden z moich kolegów z ulicy ożenił się z Czeszką i też wyemigrował kilkadziesiąt kilometrów dalej na południe.

Gdybym miał możliwość wyboru miejsca, wybrałbym czeski Nachod, Broumov albo Mezimesti. Czeskie miasteczka, senne i żyjące według własnego rytmu zawsze mnie urzekały. Teraz wprawdzie wszystko jest inaczej, nie tak jak jeszcze dziesięć, piętnaście lat temu, ale ta senność pozostała. Wolny rynek odmienia ludzi, ale nie ma wpływu na duszę narodu. Nawet, jeśli komuś wydaję się, że może być inaczej.

A zatem Nachod, gdybym chciał spokoju. Nachod, z urokliwymi zakamarkami, uliczkami, mocno napiętnowanymi socrealną szarością, wymieszaną z odrealnionym kojącym małomiasteczkowym klimatem. Wierzę, że tak musiały wyglądać zaułki ulic ze starych baśni. Zamek na szczycie góry i architektura kamieniczek z początku dwudziestego stulecia. Knajpy z piwem rozlewanym do dużych szklanych kufli, jedno po drugim, kolejka za kolejką. Każdy następny kufel to kreska na wąskim pasku papieru, nanoszona przez kelnera.

W tym spokojnym Nachodzie zawsze dobrze się bawiliśmy. Którejś zimy wybrałem się tam na kilka dni ze Śliwką i kolegą Adamem. Granicę przekroczyliśmy tuż przed zamknięciem. Było ciemno i mroźno. W hotelu dostaliśmy dwupokojowy apartament z łazienką i kuchnią i to nie było nic niezwykłego. W Czechach zawsze dostawaliśmy apartament, nawet, jeśli spaliśmy w schronisku młodzieżowym. Tam po prostu tak było. Rozpakowaliśmy się i zająłem łazienkę. Kiedy się wykąpałem chłopcy powiedzieli mi, że za chwile będziemy mieli gości. I faktycznie, do drzwi zastukały trzy panny. Dwie białe i jedna Cyganka. Okazało się, że kiedy ja zażywałem kąpieli, dziewczyny zobaczyły zapalone światło w pokoju i rzuciły z ulicy kamień w nasze okno. Wiedziały, kto przyjechał i skąd. Mieszkały w tym hotelu od lat. Pracowały w tamtejszej fabryce dziewiarskiej, a hotel był w połowie robotniczy.

Najpierw zabraliśmy dziewczyny na dyskotekę. To były czasy cudownie korzystnego kursu korony w stosunku do złotówki. Stać nas było na wódkę Smirnoff za sto dwadzieścia koron – wyjątkowo słona cena, bo w dyskotece i w nocy – i obiad dla naszej gromadki. Do tańca przygrywała kapela rockowa, czeski język wybrzmiewał dość oryginalnie w światowych standardach.

Po północy zabraliśmy dziewczyny do apartamentu i zabawa rozkręciła się na dobre. Zaprzyjaźniliśmy się na tyle, że postanowiliśmy zaprosić panny do Wałbrzycha. Ale biedaczki nie miały paszportów, bo dla nich były za drogie. Postanowiliśmy solidarnie, że opłacimy im wyrobienie dokumentów.

Następnego dnia, kiedy nieco oprzytomnieliśmy, nasza wola zainwestowania w paszporty czeskich koleżanek osłabła, a i one były mniej ochocze do wizyty w naszym słodkim mieście, kiedy zobaczyły, jak taszczymy do pokoju kolejny zapas wódki. Ale nadal były miłe i uczynne. Przyniosły nam obiad przyrządzony przez siebie. Gotowana parówka i kartofle posypane kminkiem.

W Mezimesti, które głównie składa się z małych domków i blokowiska, nie mieliśmy znajomych, ale tam było sporo knajp i wspaniały widok na pałac, którego historii nie znam, ale zawsze robił na mnie wrażenie. Ten widok był najlepszy z ławki przed sklepem monopolowym na szczycie jednej z ulic. W dole tory kolejowe, po drugiej stronie wąwozu ogromne gmaszysko, teraz pewnie jakiś oficjalny urząd. Ten sklep prowadziła pewna Czeszka, która otwierała go nawet w niedzielę, co nie było wtedy powszechną praktyką. Robiła to specjalnie dla przybyszów z Wałbrzycha. A my kupowaliśmy piwo i zasiadaliśmy na ławeczce. Jedyny problem był w tym, ze w niedziele cały zapas browaru był wymieciony, a zostawały tylko skrzynki z najsłabszym trunkiem, około trzech procent. Kupowaliśmy kilka skrzynek, żeby było w sam raz. Sikać chodziło się normalnie, w krzaki.

Czasem wypuszczaliśmy się do Pragi. To inny świat, chociaż też po czesku. Duże miasto, gwarne i ruchliwe. Tętniące życiem, pełne remontów, rozkopanych ulic, ale wciąż, jak z ubiegłej epoki. Ta urokliwa pradawność Czech widoczna jest na każdym kroku, w każdym miasteczku, mieście, wsi.

Kiedy pierwszy raz przyjechałem do Pragi, zadziwił mnie napis na filarze jakiegoś wiaduktu – „Polské bandyty a partizany”. Do dziś nie wiem, co autor miał na myśli. Potem jeszcze kilka razy zdarzało mi się doświadczyć objawów lekkiej niechęci narodu czeskiego do braci z północy, ale to były wyjątki. W Pradze zawsze można czuć się jak w wielkim świecie. Znam kilka dużych miast w kilku innych punktach na mapie i czeska stolica w niczym im nie ustępuje. Fakt, że na obrzeżach są szarobetonowe sypialnie, ale do Starówki dojeżdża się dość szybko całkiem przyjemnymi trasami. Jeśli mowa o dojeździe, to w Pradze jest chyba najgłębsze metro, jakie znam.

Zawsze zachwycał mnie fakt, że do Pragi mam bliżej niż do Warszawy, czy Poznania. To, czego nie rozumiem do dziś, to rozkłady jazdy czeskich autobusów dalekobieżnych – tamtejszych pekaesów. Mimo to, jeżdżąc po Czechach, na ogół korzystałem właśnie z autobusów, albo autostopa. Pociągami docierałem tylko do granicy. Autobusy są bardziej swojskie. Dworzec kolejowy w Pradze lubię oglądać i zwiedzać, czekać na pociąg jakoś nigdy mi się tam nie chciało.

Dorastaliśmy powoli, niechętnie. Z opóźnieniem docierało do nas, że świat nie stoi w miejscu i nasz czas też płynie. Sądzę, że dojrzewanie utrudniała nam epoka przejściowa. Stwarzała możliwości do nicnierobienia, przemieszczania się, picia kiedy się chce i gdzie się chce. Epoka przejściowa stała pod znakiem totalnej balangi. Całe szczęście, że mogliśmy tego doświadczyć. Poprzednie pokolenia nie miały takiej możliwości, przynajmniej nie na taką skalę. Ale nic nie trwa wiecznie, jak się okazało. I to już jest udziałem wszystkich pokoleń, tych, które były i tych, które przyjdą po nas. Śluby, emigracja, praca. Paczka zaczynała się sypać. Skończyła się wygodna meta u Tomka. Pojechał do rodziny, do Nowego Jorku. Cygan zahaczył się na budowie w Niemczech, potem przeprowadził się na Teneryfę ze swoją hiszpańską żoną. Inni też zajęli się swoimi sprawami. Kto miał pracę, ten miał kasę, a to zaczynało być ważne. Ostatecznie ja też wziąłem się do roboty.

 

 

 

Dariusz Olejniczak