Infekcje

wróć


 

Anna Kubinka: Infekcje

 

Przestrzeń, podobnie jak czas, przynosi zapomnienie, ale czyni to, przerywając dotychczasowe stosunki człowieka z jego otoczeniem, przenosząc go w stan pierwotnej wolności i czyniąc w mgnieniu oka nawet z pedanta i osiadłego mieszczucha coś w rodzaju włóczęgi. Mówi się, że czas to Leta, ale i błękit oddalenia jest takim napojem zapomnienia, a jeżeli działa mniej gruntownie, to za to o wiele szybciej.

Tomasz Mann, "Czarodziejska góra"

 

Mapy dolnośląskie zielenieją nizinami – przestrzeniami otwartymi, jawnymi i dostępnymi, gdzie naniesiona przed laty sieć dróg i trakcji kolejowych łączy kolejne punkty miast, miasteczek i wiosek w pewną spójną, uzasadnioną całość, podległą człowiekowi, nazwaną i wpisaną we właściwy jej porządek. Ta przestrzeń, choć dominująca, nie posiada jednak regionu na wyłączność. Nad tą obsianą rzepakiem równiną góruje bowiem Ślęża – strażniczka Przedgórza Sudeckiego i zwiastunka zupełnie odmiennego, wyżynnego Dolnego Śląska, wznoszącego się sudeckimi pasmami wzdłuż południowej granicy regionu. Tam też, na samym końcu dolnośląskiego świata, tuż przy czeskiej granicy, otulone Górami Suchymi leży Sokołowsko.

Niegdyś słynne Görbersdorf, pierwsze na świecie specjalistyczne sanatorium dla gruźlików, pierwowzór szwajcarskiego Davos, luksusowy kurort oferujący nowatorską klimatyczno-dietetyczną metodę leczenia chorób płuc, stworzoną od podstaw przez dr. Hermanna Brehmera, przy współpracy z dr. Alfredem Sokołowskim (jego nazwisko miejscowość zaczęła nosić po II wojnie światowej). Dziś mało znana wieś, poważnie nadszarpnięta zębem czasu, chyląca się ku upadkowi... A jednak wciąż żywa i niezwykła, silna swym duchem, który niewzruszenie trwa w tej dziwnej, gęstej i lepkiej, sokołowskiej czasoprzestrzeni.

 

 

Echa dawnej świetności odbijają się głucho od ruin brehmerowskiego sanatorium, kruszejących tynków poniemieckich willi, zatartych przez kurz i brud zdobień i sztukaterii, zarośniętych parków. Czas jest tu namacalny. Można go dotknąć, doświadczyć jego procesu, poczuć ciężar i siłę, bezwzględność przemijania i ciągłość trwania od średniowiecznej osady, przez renomowany ośrodek leczniczy, wałbrzyską dzielnicę dedykowaną sportom zimowym, po dzisiejszą wieś, poniekąd łączącą wszystkie poprzednie funkcje, jednak im nie tożsamą. Nie ma więc Sokołowska dzisiejszego, teraźniejszego. Jest Sokołowsko, którego człowiek doświadczać może w określonym teraz własnego bytu, jednak ono samo istnieje jednocześnie na wielu poziomach, w czasie nielinearnym, za to wpisanym w tkankę miejsca, stanowiącym jego esencję.

 

 

Piętnowane w świecie starość i zniszczenie, świadkowie czasu, odnajdują swą enklawę właśnie w Sokołowsku. Nie są odrażające czy straszne. Wręcz przeciwnie, przynoszą ukojenie i spokój. Niejako w odpowiedzi na poszarpaną rzeczywistość teraźniejszości pozbawionej przeszłości i pochłanianej w zawrotnym tempie przyszłości, przymusu rozwoju, ulepszania, planowania i porządkowania, Sokołowsko zajmuje się trwaniem – najprostszą formą istnienia.

 

 

Trwać można tu na werandzie Kina Zdrowie, na leżaku przed ruinami sanatorium, na ławce nieopodal maleńkiej cerkwi, pod wiatą przy ognisku, czy też na wypłowiałej, domowej kanapie przy filiżance herbaty. Sztuki trwania można się w Sokołowsku uczyć, pielęgnować ją i doskonalić. Wiedzą o tym panowie z ławeczki koło sklepu, którzy nieśpiesznie sącząc swoje trunki, dawno już pojęli, że starania Urzędu Pracy o zmniejszenie słupków bezrobocia sprowadzają się do dbania o szczęście statystyczne, rozbieżne z ich własnym. Podobnie panie kuracjuszki z Sanatorium „Orzeł” – przesiadują na ławeczce nieco niżej, przy Skwerze Krzysztofa Kieślowskiego, któremu dane było uczyć się sokołowskich sztuk tajemnych w młodzieńczych latach swojej tu bytności. Jeszcze niżej, w kinowych fotelach trwają sobie przy skręconym papierosie i butelce wina artyści i twórcy wszelkiej proweniencji, którzy od kilku lat powoli zasiedlają Sokołowsko, kreując tu swą małą bohemę, tworzącą niespiesznie i trwającą trochę to w Sokołowsku, trochę we własnym, nieodgadnionym świecie.

 

 

Pośród żywych trwają także ci, którym czas odebrał prawo cielesnego istnienia. Ich obecność metafizyczna, czy też sprowadzona do pracy pamięci, w równej mierze kształtuje ducha miejsca. Sama zaś pamięć nierozerwalnie związana jest tu z zapomnieniem, kojącym stanem nieśpiesznego zanikania, któremu poddają się zarówno przedmioty, jaki i istoty żywe. Nie ma w Sokołowsku opozycji między tymi pojęciami, nie ma deprecjacji tego drugiego. Wręcz przeciwnie, zapomnienie stanowi integralną część pamięci i jako jeden z najbardziej podstawowych procesów ludzkiego umysłu, ma pełne prawo kształtowania lokalnej rzeczywistości. W tej aurze zapomnienia, półmroków, rozmyć i przepalonych klisz, świadectwa pamięci zdają się być tym bardziej ważne, przepełnione znaczeniem nieosiągalnym w świecie pamięci sprowadzonej do oficjalnych wystąpień, pamiątek lub informacji zamkniętych w elektronicznych systemach i bazach danych.

 

 

Zapomnienie to forma ucieczki w czasie, ale też w przestrzeni. Podróż do miejsca dalekiego na tyle, by perspektywa spraw codziennych, problemów i rozterek wydała się błaha, zbyt odległa. „Błękit oddalenia” weryfikuje porządek i wagę spraw, pozwala wziąć głęboki oddech, poczuć jak wilgotny chłód zdrowotnego, sokołowskiego powietrza wypełnia płuca, przenika do wnętrza ciała, a upragniony spokój delikatnie wycisza rozedrgane jeszcze neurony. Sokołowsko potrafi obezwładnić widokiem, ciszą, zapachem. Zamknięte w kotlinie zdaje się odcięte od świata, istniejące niezależnie, samoistnie. Jego przestrzeń, odebrana przed wiekami naturze, wciąż balansuje na jej krawędzi. Las oplata wieś ścisłym wieńcem i przejmuje to, o co człowiek nie potrafi należycie zadbać. On i góry, które porasta, stają się naturalną barierą, ścianą, która osłania przejścia, odcina przepływ dźwięków i świateł. W nocy natomiast otwiera zupełnie nowe ścieżki na rozgwieżdżonym niebie, którego nie uraczy się w blasku miejskich latarni.

 

 

Takie Sokołowsko objawia się przybyszowi. Łagodność ciszy zmąconej jedynie głosami natury, prostota trwania na leśnych spacerach w poszukiwaniu jagód, pamięć zawinięta w sreberko lodów Śnieżek w wafelku. Infekcja Sokołowskiem – tak stan zauroczenia miejscem określa Rafał Dzimira – prezes Fundacji św. Elżbiety w Sokołowsku. Najprostszym i podstawowym przejawem jest zachwyt, potem coraz częstsze powroty, kupno mieszkania z antresolą lub drewnianą werandą, przeprowadzka z wielkiego miasta, w którym było przecież wszystko, i wreszcie działanie na rzecz Sokołowska. Tak miejsce odnajduje i wybiera swoich ludzi, którzy to w tej efemerycznej czasoprzestrzeni i ciągłym zawieszeniu, zaczynają wprowadzać do niego nowe wibracje.

 

 

To właśnie odróżnia Sokołowsko od innych podupadłych wiosek porozsiewanych w Sudetach. Stagnacja czy agonia ustępują tu miejsca procesowi transformacji. Utracona świetność sanatorium nie oznacza końca, lecz początek zmiany dawnego ośrodka sanatoryjnego w byt jeszcze nieokreślony, jak mówi Bożenna Biskupska, malarka i rzeźbiarka, niejako prekursorka zmian, która wraz ze swym partnerem, artystą intermedialnym Zygmuntem Rytką, zaraziła się Sokołowskiem przed laty, opuściła Warszawę i zamieszkała przy ruinach sanatorium, które postanowiła odbudować. Tak zaczęła się sokołowska historia Fundacji Sztuki Współczesnej In Situ. Tak zaczął się nowy rozdział pisany palimpsestowo na zapisanych już nieraz kartach sokołowskiej historii. Przetarty szlak Warszawa – Sokołowsko przywiódł tu od tamtej pory wielu nowych mieszkańców wsi, którzy w przerwach między trwaniem ze skręconym papierosem i butelką wina przed Kinem Zdrowie, tworzą Sokołowsko na nowo, przy czym nigdy od nowa.

 

 

Wszelkie działanie kontrolowane jest przez czas i przestrzeń. Musi się poddać cyklowi, cierpliwie trwać w oczekiwaniu na otwarcie kolejnej ścieżki, na możliwość postawienia kroku. Materia wymaga pokory, stawia opór, który człowiek może przezwyciężyć siłą destrukcji, bądź też przyjmując go i respektując, znaleźć drogę zgodną z wytycznymi. Nie ma bowiem w Sokołowsku miejsca na dominację, jest za to naturalne wyważenie i kontinuum z perspektywą dalszą niż żywot jednego człowieka. Sanatorium Brehmera, niegdyś piękne, nowe i żywe, przez dwa wieki służące kuracjuszom, obrosło z czasem leśnymi samosiejkami. Budynek zestarzał się w ciszy i zapomnieniu, by ostatecznie spłonąć u progu XXI wieku i zataczając symboliczny krąg, odrodzić się jako międzynarodowe centrum kultury i sztuki, by nie leczyć już ciał, a dusze swoich kuracjuszy.

 

 

Sokołowski mikrokosmos uzdrawia i uzależnia. Potrafi zmęczyć i przytłoczyć, a jednak rozbudza pragnienie powrotu, kolejnej ucieczki i powrotu – niekończącej się gry ludzkich pragnień z sokołowską czasoprzestrzenią. Ludzie raz zarażeni idą w świat i rozsiewają wieść o miejscu innym, w którym można dotknąć czasu, zrezygnować z życia na rzecz trwania, doświadczać starości, która nie jest odrażająca, odczuwać smutek, który nie jest bolesny i samotność, bez poczucia osamotnienia. Sokołowsko, jakby zrodzone z odrzuconych przez współczesność pierwiastków, dokonuje ich fuzji tworząc mały wszechświat trwający od lat w asyście swych górskich strażników. A wszystko to za jakże niepozornym, zupełnie przeciętnym zakrętem drogi...

 

 

 

 

Tekst i foto: Anna Kubinka