Kim jest Dolnoślązak?

wróć


 

 

Paweł Mizgalewicz: Tożsamość dolnośląska. Intro. Kim jest Dolnoślązak?

           

Niniejszy tekst ma w założeniu być dziełem humanistycznym. Bądźmy więc człowiekiem i przyznajmy na początku to, co każdemu chodzi po głowie w związku z tematem. Humanista pisząc o „Dolnym Śląsku” będzie miał na myśli przede wszystkim ludzkość tworzącą ten byt, a więc, zdaje się, Dolnoślązaków. Jest to słowo trudne. Nie ukrywajmy, że sytuacja krępuje: kiedy powiemy „Dolny Śląsk”, przynajmniej mamy jakąś pewność, co konkretnie stoi za tymi słowami. Możemy wyznaczyć ten region na mapie, istnieje on też jako byt „oficjalnie”, politycznie – była prowincja Dolny Śląsk w Prusach międzywojennych. Jest teraz w Polsce, od niemal 20 już lat, województwo dolnośląskie (i te jednostki polityczne mniej więcej pokrywają się na mapie z terenem regionu – z całym więc szacunkiem dla Łużyc i innych terenów spornych, także poza granicami Polski, na potrzeby tego tekstu zatrzymamy się na tym uogólnieniu). Jednakże „Dolnoślązak”, jako słowo używane przez obywateli, nie ma niemal żadnego odzwierciedlenia w codziennym życiu. W potocznym rozumieniu ono właściwie nie funkcjonuje. Całkiem możliwe, że nikt jeszcze w zwyczajnej rozmowie nie określił się szczerze jako Dolnoślązak – nie możemy tego zbadać, ale na pewno każdy czytelnik to podejrzewa. Słowo zaczęło być powszechnie używane, nawet oficjalnie, głównie dopiero po nowym podziale na województwa, zazwyczaj w odniesieniu do zasięgu pewnych publicznych akcji i mediów. Słowo takie jak „Dolnoślązak” – to wydaje się stwierdzeniem oczywistym – właściwie nie ma szeroko rozumianego w Polsce znaczenia, poza tym, że oznacza dowolną osobę, która mieszka na terenie danego województwa. Brzmi to pusto.

 

Dolny Śląsk i ten zwyczajny Śląsk

Warto zwrócić uwagę dla kontrastu, że w języku funkcjonuje, i jest jak najbardziej żywe, słowo „Ślązak”. Z definicji, powiedzieć by można, Dolnoślązak to też Ślązak. Na co dzień jednak prawie się nie zdarza, by to słowo było kojarzone z mieszkańcem Wrocławia czy Legnicy. Na terenie naszego województwa nie zachodzi również taka samoidentyfikacja. Nie ma wreszcie mowy o tożsamości narodowej ani etnicznej, która to oczywiście nie jest konieczna, by identyfikować się z regionem, ale jeśli zachodzi, jest donośna, wewnątrz i na zewnątrz danej wspólnoty. Narodowość śląską deklaruje w Polsce, według spisu ludności w 2011 r., niemal milion ludzi – z czego ponad 350 tys. uważa się jedynie za Ślązaków (pozostali – zazwyczaj w pierwszej kolejności za Polaków, a Ślązaków w drugiej). Jednak gdy spojrzymy na mapę gmin, w których takie odpowiedzi padły, teren zamieszkany przez owych Ślązaków zaczyna się dokładnie na wschód od historycznej granicy Dolnego i Górnego Śląska. Roztacza się po wschodniej części obecnego województwa opolskiego i zachodniej województwa śląskiego. Liczba Ślązaków w gminach Dolnego Śląska w najlepszym razie kształtuje się tak, jak we Wrocławiu, gdzie takich osób naliczono ok. 2-3 tysiące (mniej niż pół procent). Nic więc dziwnego, że słowo „Ślązak” w całej Polsce bywa używane prawie wyłącznie w kontekście tej grupy, a zamieszkuje ona, przy bardzo sztywnych granicach, wyłącznie Górny Śląsk.

Ślązaka można oczywiście zidentyfikować łatwo także po tym, że mówi po śląsku, i tutaj również mapy są jednoznaczne – obszar używania dialektu śląskiego od XX wieku roztacza się na tym samym terenie, na którym mieszkają etniczni Ślązacy: na wschód od Namysłowa, z grubsza – od Opola do Katowic. W każdym razie – dokładnie za granicą Dolnego Śląska.

Jest w tym sporo ironii. Oficjalnie rzecz biorąc, obywatel Wrocławia mieszka w sercu Śląska (nazwa ta zawsze kojarzona była z rzeką Ślęzą i górą Ślężą, które znajdują się obok Wrocławia i niemal dokładnie w geograficznym centrum całego regionu). Mieszka w jego największym mieście i stolicy, a także nad wszechobecną w mieście rzeką Odrą – najważniejszym obiektem naturalnym Śląska i jego symbolem, przez setki lat uważanym za więcej niż umowną granicę niemieckich i słowiańskich wpływów w mieszanym regionie. Jednak w tymże nominalnym sercu Śląska nie znajdziemy niemal nikogo, kto uważa się za Ślązaka. Z tego powodu nie ma chyba co się dziwić i strofować współczesnej powszechnej polszczyzny, w której słowa „Górny Śląsk” czy „górnośląski” są właściwie nieużywane. Nie są potrzebne w swojej tautologiczności. Na Górny Śląsk mówi się po prostu Śląsk, to z Dolnym jest coś „nie tak”. To zresztą może być pierwsza odpowiedź na pytanie: kim konkretnie jest Dolnoślązak? Czym się różni? Jeśli patrząc na powszechną opinię nie umiemy powiedzieć więcej, to powiemy tyle: Dolnoślązak mieszka na Śląsku, ale nie mieszka pośród Ślązaków. Kikut tożsamości.

To wszystko nie jest jedynie geograficznym przypadkiem, a dotyczy sedna śląskiej identyfikacji. Powszechnie mówi się, że podstawową charakterystyką Śląska, jego kultury i cywilizacji, jest istnienie jako teren graniczny (przede wszystkim – szeroko rozumianej kultury niemieckiej i słowiańskiej, choć oczywiście nie tylko). Etnicznie rozumianych Ślązaków i języka śląskiego na zachód od przesieki nie ma zaś właśnie dlatego, że... Dolny Śląsk stał się w pewnym momencie za mało graniczny. Jeszcze w połowie XIX wieku na pewno moglibyśmy z łatwością mówić o w pełni funkcjonalnej i dostrzegalnej kulturze dolnośląskiej oraz gwarach regionu, używanych od Namysłowa do okolic Wrocławia. W 1871 roku powstała jednak II Rzesza Ottona von Bismarcka, która (zgodnie z obecnie panującym w Europie trendem) była z założenia państwem narodowym, prowadzącym agresywną politykę wewnętrznej homogenizacji kulturowej. Dolny Śląsk jej uległ, by za czasów III Rzeszy często być określany nawet jako najbardziej „patriotyczny” region Niemiec. Górny Śląsk pozostał terenem granicznym, niesfornym, problematycznym, i zresztą jest nim do dzisiaj – wspomniany bez mała milion Ślązaków czy ogólnopolskie dyskusje wobec działań RAŚ mają oddziaływanie społeczne nieporównane z czymkolwiek, co definiowałoby Dolnoślązaków (nawiasem mówiąc: o czym się często zapomina, oficjalnie ambicje RAŚ dotyczą całego Śląska i wśród dążeń jest utworzenie dwóch terytoriów niezależnych, Dolnego i Górnego Śląska. Do działania ruchu na Dolnym Śląsku nie ma właściwie żadnych przeszkód formalnych wśród władz, jest nią praktycznie zerowa odpowiedź społeczna). I tu znów można mówić o ironii: w państwie polskim – także prowadzącym homogenizację nieprzerwanie od 1945 roku do dziś – bycie „Dolnoślązakiem” właściwie nic nie znaczy ze względu na to, że... Dolny Śląsk wcześniej stał się zbyt niemiecki. Wraz z niemal całkowitą wymianą ludności, region błyskawicznie zakładał nowe ubrania i dostosowywał się do linii kolejnych centrali, niczym Zelig Woody'ego Allena.

 

Dolnoślązak czyli przeciętny obywatel

Warto zaznaczyć pro forma: w pierwszych latach powojennych na pewno było coś, co mogło Dolny Śląsk wyróżniać pod względem demografii. W naszym regionie zamieszkała bowiem choćby większość pozostałych w Polsce (czy raczej, w większości: przyjezdnych z nieprzyjaznego ZSRR) Żydów – około 100 tysięcy. Nie była to liczba porównywalna jak w miastach II RP, jednak jeśli np. w trzystutysięcznym Wrocławiu mieszkało 10 tysięcy Żydów, można było mówić o zauważalnej mniejszości. W związku ze zmianą granic na „wolny teren” trafiło też w latach 40. sporo Ukraińców, Łemków i Bojków. Dostrzegalna była społeczność rosyjska, której obecność wiązała się z akcjami Armii Czerwonej. W Zgorzelcu czy Wrocławiu znalazło się też niemało Greków, szukających azylu wskutek tamtejszej wojny domowej. Starsi Dolnoślązacy zazwyczaj wspominają też o co najmniej kilku zawieruszonych Niemcach. Państwo jednak nie było zainteresowane tworzeniem na Dolnym Śląsku jakiejkolwiek wielonarodowej mozaiki. Dominującym założeniem wszelkiej działalności politycznej była homogenizacja, tym razem polska. Realnymi opcjami dla tych osób był albo wyjazd, albo integracja podług państwowego wzoru. Tak więc już od 1968 r. liczbę Żydów w regionie szacuje się najwyżej w setkach i podobnie można powiedzieć o innych narodowościach niepolskich. Gdyby przyjrzeć się bliżej, wielonarodowe pochodzenie części mieszkańców zapewne ma pewien marginalny wpływ na to, jacy są mieszkańcy Dolnego Śląska... jednak trzeba by przyglądać się naprawdę blisko. Tutaj zresztą znów ironia dwóch Śląsków: nawet mniejszość niemiecka w Polsce rezyduje dziś w ogromnej większości dalej od Niemiec, na Opolszczyźnie i w okolicy Katowic. Na Zachodzie mieszkają tylko zwyczajni, w pełni zgodni z wytycznymi Polacy, mówiąc nawet, z racji mieszanego pochodzenia, najbardziej podręcznikową i pozbawioną domieszek polszczyzną.

Można by jeszcze długo wymieniać, czym się Dolnoślązak NIE różni – od Podkarpatczanina, Lubuszanina... a nawet: od Niemca, Portugalczyka czy Indusa, w końcu i z nimi coraz więcej nas łączy. Oglądamy te same seriale na tych samych ekranach, kupujemy te same hamburgery i czekolady, nosimy te same ubrania, dzielimy się na tym samym portalu tymi samymi obrazkami. Niejeden socjolog (prawdopodobnie wszyscy?) stwierdzi, że wrocławianin może bardziej różnić się od oławianina, albo nawet od biedniejszego sąsiada z kamienicy, niż od znajomych z Brukseli i Paryża poznanych na Erasmusie czy festiwalu muzycznym. I nie chodzi tu tylko o styl życia, sposób spędzania czasu czy wspierany klub piłkarski (o ile Śląsk Wrocław może nie miłuje się z Arsenalami czy Realami, nie będzie też na pewno się z nimi wzajemnie tępił, jak z wałbrzyskim Górnikiem). Podział znacznie bardziej klasowy niż regionalny jest jeszcze widoczniejszy w kwestiach moralności i polityki, zwłaszcza związanych z obyczajowością (w przypadku poglądów gospodarczych przynajmniej Polska jako całość jest krajem specyficznym w Europie, choć Dolny Śląsk nie znamionuje i tutaj regionalnej wyjątkowości – jesteśmy bardziej lewicowi niż Wschód, ale mniej niż Wielkopolska). Trudno sobie dzisiaj wyobrazić jakąkolwiek manifestację, w której Dolnoślązacy stanęliby po jednej stronie, a nie dołączyli do dwóch szerszych obozów, identycznych jak te z Mazowsza czy Małopolski. O ile w regionie z jakiegoś powodu spopularyzował się wyjątkowo kult „żołnierzy wyklętych”, to popularna dyskusja o nim nie odbiega w treści czy proporcjach od analogicznych rozmów dotyczących innych militarnych fascynacji części Polaków – być może jest czego żałować, jednak pozostaje to faktem.

Sprawa robi się egzystencjalna: im więcej faktów wymienimy, tym łatwiej zwątpić w sens szukania tożsamości Dolnoślązaka. Istota się rozmywa i w tym tempie zaraz zejdziemy do beznadziejnego, choć prawdziwego oczywiście, stwierdzenia, że przecież w gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy tylko zlepkiem atomów węgla, tlenu i wodoru i niech każdy z tym robi, co chce.

 

Tożsamość to zawsze konstrukcja

Pytanie jednak się utrzymuje – czym się Dolnoślązak różni, czym konkretnie Dolnoślązak jest, i zmusza do stanięcia przed tablicą, z przerysowanymi z mapy kreskami granic i pustym polem do wypełnienia w środku. Zadanie takie może wydawać się zniechęcająco pozbawione celu, ale jest jedna rzecz, która powinna uspokajać. Mianowicie: od tego często się zaczyna. Wspomniane procesy powstawania państw narodowych w XIX i XX wieku to doskonały przykład, że da się żyć ze skutkami usilnych, niezręcznych rozgraniczeń politycznych; że niestety trzeba, ale też: można i warto coś na nich budować na nowo. Przez ostatnie 150 lat mieszkańcy środkowej Europy patrzyli na nowo wyznaczone kreski na mapach i zadawali sobie pytania: co to ma znaczyć, że jestem Niemcem, Austriakiem, Węgrem, Czechem, Polakiem? Wcześniej słowa tego typu, jeśli używane, odnosiły się raczej do władcy: nie miało właściwie znaczenia, kim jesteś, poza tym, że jesteś poddanym króla Rzeczypospolitej, Habsburga, Wittelsbacha czy von Schalbrendorfa. Nic poza decyzjami politycznymi na samej górze nie oddzieliło ostatecznie (czy napisać ostrożnie: na razie?) Austriaków i Niemców, którzy w większości nie mieli w 1918 r. obiekcji przeciw zjednoczeniu (uważa się, że najbardziej do wzrostu poczucia odrębności Austriaków przyczyniła się dopiero... porażka hitlerowskich Niemiec w wojnie). Niewielu mieszkańców Węgier w tym samym roku wiedziało, na czym polega bycie Węgrem – że, przykładowo, zdecydowanie nie są Słowianami, a potomkami dawnych Madziarów, że w ich duszy w ogóle nie siedzi alpejski witalizm, jak u sąsiadów Austriaków, ale własne, specyficzne, melancholijne bagno. Niewielu przed wojną uprzedzało liczne ludy, nazwijmy to, rusińskie (bo nie zawsze jednolite choćby pod względem religii), żyjące w państwach polskim i rosyjskim, że zaraz stworzą własną grupę Ukraińców, najpierw w ramach republiki radzieckiej, a potem własnego narodu. Jeśli słowo „Ukrainiec” zaczęło być używane naprawdę powszechnie, zaczęło potocznie coś znaczyć, zadecydowała o tym początkowo głównie decyzja zatwierdzona przez Stalina, niebaczna na opinię większości szarych obywateli, ale co z tego? Ukraińcy powoli, z problemami, zbierają się do kupy i definiują, kim jest Ukrainiec. Niezręczność związana z konkretnym znaczeniem tego słowa wcale przez ostatnie 100 lat nie stała się mniejsza (zwróćmy uwagę na krępującą kwestię Krymu, którego „ukraińskości” Zachód chce bronić, choć półwysep nigdy nie był zamieszkany w dużej mierze przez jakkolwiek rozumianych Ukraińców), ale to wszystko niestety rzadko kiedy działa w innej kolejności niż właśnie taka. Na początku było słowo.

Dolny Śląsk też taki proces dotknął. Mówienie o nim jako o „prastarej piastowskiej ziemi przywróconej Polsce” może w roku 1945 było pewnym absurdem, ale jak widać choćby z przykładów wyżej wymienionych – dzisiaj, jakimś trafem, ma wiele sensu wskazywanie na Dolnoślązaków jako destylat polskości. Może po wojnie zbyt usilnie skuwano tynki, by spod niemieckiego baroku wyłonić piastowską cegłę, ale dziś faktem pozostaje, że żyjemy wśród cegieł. Może przywoływane w szkołach legendy o np. chrzcie Mieszka w okolicach wrocławskiego Mostu Tumskiego wydawały się wtedy komicznie odległe w czasie jak na zdarzenie podobno istotne dla teraźniejszości, ale dziś, dla pokolenia urodzonego w latach 80. i 90., nie ma powodu, by opowieści o niemieckim Breslau sprzed lat stu, również poznawane z trzeciej ręki, byłby cokolwiek bardziej „realne” (większość tego miasta jest nawet pozbawiona niemieckiej zabudowy). Może o zamek w Książu celowo dbano bardziej, niż o pałac w Bożkowie, bo ten nie mógł trafić na stworzony po wojnie Szlak Zamków Piastowskich, ale dziś nawet osoby niezainteresowane w ogóle historią w pierwszej kolejności zabiorą znajomych na Książ. To truizm, ale często pomijany: tylko ta przeszłość, którą wspominamy, ma wyraźne znaczenie dla teraźniejszości, a wybór wydaje się... naprawdę spory. Nie ma nic złego ani dziwnego w tworzeniu własnej tożsamości na bieżąco.

Oczywiście dylematy związane z tożsamością Dolnoślązaka raczej nie doprowadzą nas do konfliktów zbrojnych i krwawych interwencji obcych państw, jak to ma miejsce w przypadku tworzenia się państw narodowych. Ale czy kwestia ta nie ma swojej roli w innego rodzaju, bezkrwawym konflikcie? Bitwie może nie o życia i domostwa, ale o wizerunek, o te drobne przyjemności (które dla co biedniejszych są często jedynymi przyjemnościami), o odrobinę więcej sensu w życiu i o poczucie, że jest się kimś jako człowiek? Bardziej pośrednio – stawką są też (oczywiście) pieniądze, bo wszystko (oczywiście) jest produktem; także region, także ogólnie rozumiana ludność regionu, także pojedynczy mieszkańcy. Kto jest naszym rywalem? Choćby przecież Ślązacy, ci bez dodatkowego przymiotnika, ci ze Wschodu. Zawsze, gdy puszczamy mimo uszu kolejne propozycje prawne, nie analizując ich wpływu na region, w którym mieszkamy – możemy być pewni, że Ślązacy tak nie robią, że będą naciskać na rozwiązania dla nich korzystne i protestować przeciwko tym szkodliwym. Bo dla wielu z nich, (Górny) Śląsk to nie jest tylko region, w którym mieszkają – to ich region. Choćby przecież krakowianie, zgarniający co roku ok. jednej trzeciej dotacji rządowych na zabytki w całym kraju, choć nie można powiedzieć, by Małopolska dorównywała Dolnemu Śląskowi pod względem obiektów wyjątkowo wartościowych. Choćby tak zwana warszawka, również ta dojeżdżająca z Łodzi czy Lublina, lubująca się w swoim krajowym monopolu na wizerunek wielkiego, tętniącego życiem miasta, nadal właściwie jedyne miejsce Polski regularnie obrazowane w znanych filmach (te dwa miasta – Kraków i Warszawa – są oczywiście wielkimi beneficjentami centralizmu i historyzmu polskiej narracji kulturowej). Choćby przecież Wielkopolanie, którzy nawet w Amazonie zarabiają więcej, niż Dolnoślązacy – bo jest coś więcej niż mit w stereotypie przedsiębiorczego Wielkopolanina, mieszkańca regionu mającego najniższe w Polsce bezrobocie i aż 12 przedstawicieli na liście 100 największych firm kraju (śląskie – 10, dolnośląskie – tylko 5). Jest o co rywalizować i z kim. Niewiele zysków może przyjść z przypatrywania się walce z peryferii.

 

Przykłady dolnośląskiej specyfiki

Sama peryferyjność może być narzędziem walki, albo i jej celem. Dolnoślązacy, choć niby wychowani na wzorowych Polaków, wykazują w polityce niemałe tendencje do wspierania lokalnych inicjatyw. Wspomnijmy choćby, że przez ostatnie kilka kadencji w sejmiku liczna była reprezentacja grup niezwiązanych oficjalnie z partiami ogólnopolskimi. W roku 2010 Obywatelski Dolny Śląsk zdobył 22% głosów, mając drugi wynik w województwie – był to jeden z niewielu i najbardziej udany ruch niezależny w Polsce w tych wyborach (pozostałe zresztą nie będą dziwić: mniejszość niemiecka w opolskim zdobyła 18% głosów, RAŚ w śląskim – 8,5%). W roku 2014, gdy Rafał Dutkiewicz zjednał się z Platformą Obywatelską i, zdaje się, nieco położył inicjatywę, grupa „separatystów” nadal zdobyła 12% głosów, czyli więcej niż RAŚ, i w całej Polsce mniej tylko od mniejszości niemieckiej (nota bene, marginalną reprezentację mają obecnie w sejmikach także komitety regionalne z pozostałych województw zachodnich. W centrum i na Wschodzie nie ma ani jednego takiego radnego). Warto zwrócić uwagę, że relacje ruchu Obywatelski Dolny Śląsk z tożsamością radnych jest zupełnie inna, niż w przypadku wymienionych Ślązaków i Niemców. Działacze, którzy zdecydowali się startować z ramienia tego ruchu, nie kierowali się własną tożsamością grupową typu „jestem raczej Dolnoślązakiem, niż Polakiem” - w ich wypowiedziach pojawia się przede wszystkim chęć do decydowania o sobie, przekonanie (jak się okazuje – rzadkie w pozostałej części Polski), że potrafią zrobić to lepiej, niż ci sterowani z centrali. Nie ma tu motywacji opartej na jakiejkolwiek cesze wrodzonej, nasączonej znaczeniem przez tysiącletnią tradycję. Jest działanie, które czyni niezależnym bytem, czyni Dolnoślązakiem. Powstaje jakaś, całkiem nawet konkretna, tożsamość. To można potraktować jak pierwszy krok.

Symbole i treści wiązane z tożsamością – jak papryka Węgrów czy osełedce Ukraińców – nie są tak trudne do znalezienia ani tak nienegocjowalne, jak mogłoby się wydawać. Dla niektórych nieodłącznym elementem tożsamości polskiej jest przecież katolicyzm, dla innych – niekoniecznie, ale dopóki działamy w ramach państwa polskiego, wspólnej (przynajmniej oficjalnie) sprawy, każdego dnia utwierdzamy się w uczuciu przynajmniej tego, że zaiste jesteśmy Polakami. Nie ma oczywiście mowy o tym, by wzorem państw narodowych, szukać na Dolnym Śląsku odrębności w kwestii języka czy religii, nie te czasy. Ale jeśli pojawia się chęć, dokoła nas nietrudno dostrzec rzeczy, które łączą i wyodrębniają Dolnoślązaków. Chociaż sieciówki zaczynają dominować sposób życia, z racji choćby kosztów nadal znajdziemy w sklepie kilka rzeczy „stąd”, nasze chleby, mięsa, ryby, mleko, warzywa. Przede wszystkim technologia nie uwolniła nas na razie od konieczności poruszania się przynajmniej od czasu do czasu po ulicach i obserwowania lokalnej zabudowy, tak więc Dolnoślązacy zawsze będą mieć typowo swój bruk, swoje mury, własną architekturę (zabytkową i współczesną). Choć zazwyczaj może oglądamy Grę o tron na tych samych ekranach co Luksemburczycy i Kreteńczycy, nadal mamy własny widok zza okna. Czas i cena podróży sprawiają, że weekendowy wyjazd większość nas spędza w okolicy, na Dolnym Śląsku, nad naszymi jeziorami, w naszych górach i uzdrowiskach. Odwiedzamy też nasze miasta i te, do których nam blisko (Praga, Berlin), odwiedzamy nasze zamki, twierdze i kościoły. Przyjmujemy też na naszym terenie gości – mieszkańcy innych regionów przyjeżdżają do Doliny Baryczy, na Wzgórza Trzebnickie czy Stawy Milickie. Inni nie przyjeżdżają – i nie wiedzą, co tracą (zwróćmy uwagę, że nawet taka persona jak naczelny wrocławskiej „Gazety Wyborczej” dopiero w lecie 2014 na własnych łamach zwrócił uwagę, że sam nie zdawał sobie sprawy z potencjału turystycznego regionu), i to też nie musi być bez znaczenia dla tożsamości Dolnoślązaka.

Wielu „pionierów” Dolnego Śląska, przybyłych tu w 1945 r., wspomina o wielkiej roli, jaką w jednoczeniu i tworzeniu wspólnej tożsamości Dolnoślązaków miał Kościół Katolicki. To zresztą nieco łączy się z wątkiem „niechęci do centrali”, wszak przez cały okres PRL Kościół przyciągał jako organizacja ideologicznie niechętna, z wzajemnością, władzom państwowym; w kulturze popularnej związek odzwierciedlony np. w filmie 80 milionów, gdzie bohaterami są działacze dolnośląskiej „Solidarności” oraz „imigrant” z Wilna, arcybiskup wrocławski Henryk Gulbinowicz. To przykład wątku, który oczywiście nie jest sam w sobie wyróżnikiem regionu spośród całej reszty Polski, jednak nie znaczy to, że warto go pomijać w badaniach dolnośląskiej tożsamości, jeśli wszystko wskazuje na to, że (zwłaszcza w mniej medialnych społecznościach, czyli wsiach i pokoleniach starszych) jest z nią niezwykle powiązany. Religia miała dla pierwszego i drugiego pokolenia Dolnoślązaków niebagatelne znacznie – i odmienne, niż dla mieszkańców „starej Polski” (pomińmy w tym tekście, opisującym „główny nurt”, przykłady działalności religijnej o bardziej „śląskim” charakterze, jak kult Czesława Odrowąża związany z wrocławskim placem Dominikańskim czy Jadwigi Śląskiej w Trzebnicy – zjawiska godne uwagi, lecz marginalne). Podobny wywód można by wysnuć o innych „ogólnopolskich” elementach, które łączyły i łączą przybyszów do regionu, takich jak polski język.

 

Dolnoślązak to jednostka

Choć niejedno łączy Dolnoślązaków, z wyżej wymienionych powodów wydaje się niewątpliwe, że tożsamość mieszkańców tego regionu ma obecnie większy potencjał do omówień, gdy traktowana będzie indywidualnie, nie zbiorowo. Z racji niemal całkowitej, kierowanej wymiany ludności w regionie, tożsamość Dolnoślązaka wydaje się idealnym obiektem do przedstawienia opinii Zygmunta Baumana o wykorzenieniu („przemiana członków społeczeństwa w jednostki”), które przedstawia on jako znak rozpoznawczy ludności tzw. Zachodu w ogóle. Może to i fakt, może wszyscy (my, ludzie „Zachodu”) jesteśmy skazani na niezależność, zmuszeni do wyborów w tworzeniu swojej tożsamości – jednak przecież i niezależna osoba docenia czasem możliwość zadzwonienia do matki, a Dolnoślązak wydaje się w wyjątkowej mierze pozbawiony tego typu powiązań. Z wykorzenieniem łączona jest indywidualizacja. Inny guru współczesnej socjologii, Anthony Giddens, przedstawia tożsamość jako „refleksyjny projekt »ja«”, zwracając uwagę na dwie rzeczy, które dla czytelnika tego eseju powinny być już dość jasno zaznaczone – że mówimy o aktywności opartej na świadomym przemyśliwaniu oraz, że ma ona charakter projektu. Cel i plan są w określaniu tożsamości ważniejsze, niż obiektywne więzy z przeszłością, a świadomość, identyfikacja samego Dolnoślązaka z regionem (za Giddensem: wręcz wiara w to, że jego tożsamość jest czymś autentycznym) – niż jakiekolwiek przypisywane mu z zewnątrz szufladki. Wspólne cele Dolnoślązaków byłyby najlepszą metodą budowania tożsamości zbiorowej, a jeśli skupimy się na obserwowaniu celów indywidualnych, nie zniechęcajmy się; pamiętajmy, że one też tworzą tożsamość każdego Dolnoślązaka z osobna. Osobiste praktyki jednostek powiązane z ich przynależnością do regionu będą nie mniej ważne przy opisywaniu tożsamości Dolnoślązaka. Nie jest to jedna z tych kwestii, która musiałaby być przegłosowana większością czy jednomyślnie, by zaistnieć w kodeksie.

Jest wiele argumentów za tym, że sytuacja tożsamościowa Dolnoślązaków – czy będziemy to słowo rozumieć jako pewnego rodzaju wspólnotę, czy po prostu zbiór indywiduów – nie powinna nam się jawić jako grunt jałowy czy spalona ziemia. Co najwyżej jako grunt oczyszczony z kilku warstw fundamentów, noszący widoczne, niespójne ciągle ślady kolejnych remontów, ale nadal spełniający, nie gorzej niż sąsiednie okolice, wszelkie wymogi klimatyczne konieczne do zasiedlenia. W zupełności gotowy, by na nim refleksyjnie projektować „ja”. Czy też, jeśli chcemy ładniejszych słów: budować swoją małą ojczyznę.

 

 

Paweł Mizgalewicz