Kino całe zrobione, czyli pochwała vegańszczyzny

wróć


 

Marcin Idczak: Kino całe zrobione, czyli pochwała vegańszczyzny

 

„Nawet wygląd mu się zmienił. Kiedyś wyglądał normalnie, a teraz jest łysy i gruby” – odkryciem takiej korelacji między zmianami w kinie i w osobie Patryka Vegi wzbogacił swoją wypowiedź forumowicz Filmwebu. Zależność ta, choć nieaktualna (reżyser niedawno schudł 40 kilogramów) wydała mi się fascynująca. Filmy Vegi też są łyse i grube: pozbawione własnej stylistyki, kręcone surową, dokumentalną kamerą, a jednocześnie przeładowane postaciami i wątkami, których potencjał, i których obietnica zdają się nie mieścić ani w tej jakby niedokończonej formie, ani w niedbałych sekwencjach montażowych, ani na ekranach polskich multipleksów. Nie zmieszczą się też z pewnością w niniejszym tekście, który podejmie jednak próbę odnalezienia dla nich odrobiny wygodnej przestrzeni – może ciasnej, ale własnej. Moim celem jest próba analizy twórczości i fenomenu Patryka, odrywając jednak całkowicie dzieło od autora. Toteż nie będę odnosił się do wątpliwych, mogących być zarówno faktycznym przekonaniem, jak i strategią marketingową, publicznych wypowiedzi reżysera o zwyciężaniu mroku światłem, misji otrzymanej od Boga, czy jego gangsterskiej karierze sprzed lat. Skupię się wyłącznie na tym, co można znaleźć w jego filmach i serialach, przede wszystkim na kontrowersyjnej nowej fali vegańszczyzny. W tekście będę wspominał o przykładowych scenach i sytuacjach, również o takich mogących uchodzić za spoilery.

Największym oszustwem, jakiego udało się dokonać kontrowersyjnemu reżyserowi, jest nakierowanie oczekiwań dotyczących jego produkcji na realizm. Wiąże się to zarówno z jego sukcesem, jak i z pozycją najbardziej znienawidzonego artysty w kraju. Jedni chwalą go za ukazywanie „prawdziwego życia”, inni są rozczarowani rozbuchanymi postaciami, których zachowania i reakcje stanowią karykatury karykatur. To przekonanie o vegańszczyźnie aspirującej do realizmu narodziło się w 2005 roku – przede wszystkim pierwszego Pitbulla, oraz jego kultowe serialowe rozwinięcie, uznaje się za ukazanie pracy policji taką, jaką jest, bez upiększeń. Uważam to za zbiorową hipnozę przeprowadzoną przez sprawnego czarodzieja kina. Pitbull podlega przecież bardzo silnej stylizacji. Nałożony na obraz filtr ciągnie kolory w stronę sepii, kamera zmyślnie ujmuje wszystkie odrapane ściany i popękane bruki ulic, okazjonalne zabawy ilością klatek wprowadzają do świata przedstawionego nerwowe rozedrganie, jakby cały film, tak jak grany przez Gajosa Benek, cierpiał na chorobę wieńcową. Bohaterowie notorycznie stawiani są w bardzo brutalnych sytuacjach (noc spędzona przy wódce wokół zmasakrowanych zwłok, nagi gangster przywiązany przez wiele godzin do posterunkowego kaloryfera, pijany policjant strzelający do ciężarnej żony), które osobno mogłyby być traktowane poważnie, ale w tak silnej kondensacji zaczynają się układać we własną odrealnioną, podporządkowaną przemocy narrację, zbliżoną bardziej do tropów noir i eksploatacyjnych, niż do rzetelnej dokumentalności. To fałszywe wrażenie „obcowania z prawdą” (lub z pretensją do prawdy) w utworach Vegi jest zjawiskiem bardzo ciekawym, niełatwym do wytłumaczenia. Dlaczego oglądając pulpowe kino policyjne tak łatwo jesteśmy skłonni uwierzyć w jego faktograficzność i dopiero chwila namysłu pozwala nam zareagować śmiechem na tę przesadną immersję? Częściowo jest to z pewnością efekt zmyślnego wplatania w B-klasowe scenariusze Patryka krótkich scenek rodzajowych i innych elementów, które potrafimy skojarzyć wyłącznie z polskością. Możemy patrzyć podejrzliwie na przerysowanego do granic możliwości gangstera Cienia z „Kobiet mafii”: facet ściszonym głosem wygłasza tarantinowskie teksty o wyższości kebaba z baraniny nad wieprzowym, w czarnym stroju amerykańskiego hitmana zdejmuje ze snajperki byłego wspólnika, by wieczorem z nonszalancją ujawnić suicydalną lekkość ducha, dla zabawy rzucając swe życie na pastwę przypadku. Jednakowoż jest to postać, która zna się na naszych polskich budkach z kebabami, strzela do okien naszego pierdla, położonego wśród szarych blokowisk i nie chce wracać do domu, bo czeka tam na niego Anna, tudzież swojska Karyna – wyjęta z dowcipów kobieta bez podmiotowości, służąca jedynie za erotyczną rozrywkę i ozdobę domu. Innymi przykładami mogą być, ubrana w kuse sukienki, skorumpowana policjantka z „Niebezpiecznych kobiet” (Cielecka), która łapówki bierze, by poradzić sobie z samotnym wychowywaniem synka w ciasnym mieszkaniu; gangster o ksywie Babcia z „Nowych porządków” (brawurowy Linda), który narodził się, gdy grupa kiboli pobiła i doprowadziła do kalectwa jego syna; czy też rodzice transseksualnego Marka z „Botoksu” (Fabijański), wzywający wiejskiego księdza, by wypędził Złego z ich ukochanej córki. To właśnie ta przedziwna mieszanina zachowań, które dobrze znamy z codziennego życia, przefiltrowanych przez grubą warstwę narodowych uproszczeń i wychodzących z kawałów wujka Staszka karykaturalnych archetypów postaci, stanowi o sile przebicia Vegi – jednocześnie „mądrze gada” i posługuje się paskudnymi stereotypami, nie wiadomo kiedy żartuje, kiedy zasłania się ironią, a kiedy robi się całkiem poważny.

Najbliżej przeciętnego Polaka stanęły dwa filmy z nowej fali vegańszczyzny: „Botoks” i świeżutkie „Plagi Breslau”. Problematyka tego pierwszego sięga znacznie głębiej niż do prostego i nieprzemyślanego ataku na służbę zdrowia. Michał Oleszczyk pisze na swoim Facebooku: „Ten film jest pierwszym, w którym Vega tak mocno skupia się na ludzkim cierpieniu i tak mocno wyraża swój antysystemowy gniew. Idealnym odbiorcą filmu jest wyborca Kukiz'15: przekaz BOTOKSU jest antyelitarny, antyaborcyjny, prorodzinny i anarchokonserwatywny”[1]. Reżyser ostrzej niż kiedykolwiek atakuje tutaj cały przegniły system, którego okrutni lekarze są jedynie produktem. Jest w „Botoksie” scena ciężkiego porodu, podczas której podłoga stopniowo zalana zostaje krwią, aż tworzy się wielka kałuża; stroje obecnych na sali coraz bardziej nurzają się w czerwieni, pielęgniarz ślizga się i przewraca, lądując w tej lepkiej metaforze. Tak właśnie upaprali się bohaterowie filmu.  Sfrustrowani niskimi płacami i niesprawiedliwością przełożonych, znieczuleni obserwowanym codziennie bólem, śmiercią i rozkładem, zmęczeni bezmyślnością pacjentów i ich skłonnością do napędzania spirali krzywd, przyjmują w siebie brud świata.

Jeszcze dosadniejsze są w tym temacie „Plagi Breslau”. Niezdarna adaptacja na polskie realia „Siedem” Davida Finchera jest chyba najpaskudniej zrealizowanym projektem Vegi w całej jego karierze, ale skutecznie przedstawia swoje rozżalenie. Decyzja o tak dokładnym osadzeniu filmowych wydarzeń w charakterystycznych wrocławskich lokacjach wprowadza spadające na miasto kary do strefy komfortu widza. Pierwsze ciało, wyciągnięte wprost z najmroczniejszych amerykańskich dreszczowców lub komiksów, odnalezione zostaje pod straganem, na targowisku przy ulicy Niedźwiedziej. Później obserwujemy oszalałego konia pędzącego po Moście Mieszczańskim, kobietę spaloną na scenie Opery Wrocławskiej, czy kolejne okrutne zabójstwo, przeprowadzone na Wzgórzu Partyzantów wśród spacerujących mieszkańców. Dwa pozornie nierezonujące ze sobą obszary – znajome słoneczne miasto i sytuacje z najtańszych dreszczowców – połączone zostają nicią vegańskiej logiki: morderczynią okazuje się kobieta skrzywdzona przez znajomy nam system. Magda Drewniak (Daria Widawska), uboga matka dwójki dzieci, fizjonomią i ubiorem odwołująca się do rdzennych mieszkańców kamienic i blokowisk, została niesprawiedliwie zwolniona z pracy w policji. Wtedy zaczęło się pasmo krzywd, które wyrządziły jej mieszczańskie elity, w tym tak swojskie problemy jak niewdzięczna praca w masarni, mobbing, oszuści i drobni gangsterzy naciągający na pożyczki, politycy ignorujący maluczkich. Pojawia się tu też popularny ostatnio motyw prezydenta Wrocławia, stojącego na szczycie drabiny niesprawiedliwości. Zesłane na miasto plagi były zatem zemstą ofiary na oprawcach, mało subtelnym sennym marzeniem wielu przeklinających swój los Polaków.

Zresztą kobiecość i kobieca siła są w niemal każdej nowej produkcji Vegi kluczowymi hasłami. Od czasu „Pitbulla. Niebezpiecznych kobiet” reżyser maniakalnie wręcz wyprowadza swoje bohaterki z maskulinistycznego szamba, czyniąc je postaciami centralnymi i dając ostatnie słowo. Może feministyczny wymiar filmu byłby wart docenienia i przedyskutowania, bo stoi on w kontrze do szufladki „kina dla marginesu”, która tym filmom przypadła. Największe wrażenie robi na mnie jednak sprawność i zwyczajna szczerość, z jaką owe postacie są konstruowane – kolejne emancypacyjne sceny nie popadają w ostentacyjność, co spotyka bardzo wiele z innych popularnych produkcji, choćby hitowe dzieła Marvela. Nie, tutaj z reguły już na samym początku ustanawiane są reguły rządzące światem – jest pełen silnych, absolutnie niezależnych od mężczyzn kobiet, których zlekceważenie przez zaślepionych patriarchatem samców zawsze musi się źle skończyć. Widać, że twórca pisze te scenariusze ze zwyczajną sympatią do swoich bohaterek, z wiarą w ich możliwości i siłę. Świetne są w tym „Kobiety mafii”; znajdą się tam oczywiste, jaskrawe przykłady, takie jak gangsterka o ksywie Niania (Dygant) dokonująca bez cienia utożsamianej z kobiecością litości bardzo brutalnej zemsty na swoich gwałcicielach, ale także te bardziej subtelne – ogromne wrażenie robi taniec na rurze Beli (Bołądź), której erotyzm nie wydawał się stanowić jedynie uciechy dla publiczności, obrazował raczej kontrolowaną siłę dziewczyny, właścicielki swojego ciała i zmysłów. Można się pokusić o odważne stwierdzenie, że Patryk Vega jest aktualnie czołowym polskim kinowym feministą, przede wszystkim ze względu na zasięgi i siłę przebicia, na głośność krzyku.

Jednak pomijając wszystkie społeczne i światopoglądowe kwestie, od których omawiane kino aż kipi, do zanalizowania zostaje esencja, źródło prawdziwej magii vegańszczyzny, unikalny stempel, pozwalający bez problemu rozpoznać autora po jednej scenie. Najbardziej zaskakującym i elektryzującym doświadczeniem podczas seansu jest niespodziewane i radosne odkrycie, iż oglądany twórca nie zainstalował żadnych hamulców przy roztaczaniu swojej specyficznej wizji. Na tego typu artystę, dociągającego możliwości medium do ostatka, trafia się niezmiernie rzadko, i zawsze jest to spotkanie wywołujące kontrowersje. Dlatego istnieje płaszczyzna, na której stawiam Patryka Vegę obok takich wizjonerów jak Gaspar Noé czy Lars von Trier. W dziełach wszystkich trzech panów widz zostaje skonfrontowany z koszmarami współżycia z innymi ludźmi, musi patrzeć na sadystycznie wydłużane brutalne sekwencje, niektórych skłaniające do buntowniczego opuszczenia sali, a innych zostawiające z dziwnym rodzajem fascynacji – analogia między zgodną nienawiścią krytyków do „Botoksu”, a gniewnymi gwizdami, jakie od lat spotykają Noégo w Cannes, sama się narzuca. Ze swoją łatką „tego, co lubi szokować”, każdy z powyższych musi zmagać się sam, ale zawsze jestem chętny do pomocy przy dźwiganiu krzyża. Autorskość jest jedną z najważniejszych filmowych wartości, napędzającą całe medium. Vegańska mieszanina, która wykwitła z tego dzikiego szału produkcji powstających w parę miesięcy, niczym za czasów świetności włoskiej eksploatacji, daje twory całkowicie oryginalne, zmuszające do reakcji.

Pada w „Botoksie” takie zdanie, które utkwiło mi w głowie: „To nie ja ci się podobam, cała jestem zrobiona”. Kieruje je do niechcianego amanta bohaterka, która przeszła szereg operacji plastycznych, ale dźwięczność tej linijki kazała mi ją przyswoić, i odnieść do kontekstu całej vegańszczyzny. Jak już było wspomniane, jest to kino całkowicie pulpowe, korzystające z przerysowanych archetypów gangsterskich i tropów eksploatacyjnych, takich jak rape&revenge. To, co tak rezonuje z widzem, nie jest po prostu zgodnością poglądów albo prostą uciechą z akcji, erotyki i przekleństw, z czystej treści; filmy te na każdym kroku bardzo świadomie podkreślają swoją sztuczność, są „całe zrobione”, ulepione z jedynej w swoim rodzaju formy. Dialogi, nasycone wyjątkową ilością wulgaryzmów, bardzo słusznie rodzą skojarzenia ze szkołą Tarantino. Aktorzy, dobierani do ról precyzyjnie, nasycają swe wypowiedzi ogromną ilością manieryzmów, dzięki czemu, komponując z wcale sprawnym uchem scenarzysty, język vegański układa się w wyjętą nie z tego świata melodię. To właśnie w dialogach najczęściej ujawniają się noirowe wzorce. Towarzyszy temu charakterystyczny fatalizm – w apatycznej rzeczywistości rozsiane po konstrukcji filmów wątki ucinane są nagle, w ponury, krwawy sposób. I choć siłowe rozwiązania są często momentem, w którym postacie zdobywają pozycję w lodowatych realiach, a zemsta daje jakieś poczucie spełnienia, to tragiczna losowość momentów kulminacyjnych przypomina, że nikt nie jest bez winy, że prędzej czy później zjawi się ktoś jeszcze groźniejszy i bardziej bezwzględny. Dlatego w „Kobietach mafii” konflikt nakreślony między szajką gangstera Padrina, a konkurencyjną grupą, rozwiązany zostaje niespodziewanie przez nagle wchodzącą do gry Nianię, która następnie, kierowana matczyną troską, czyli powodem całkowicie spoza rejonu brudnych interesów, zaskakuje widza i niszczy szczęśliwą miłość Beli i Cienia, trując powyższego. Tak więc dopatruję się w kinie Vegi zabiegu ironicznego – kreśli swoje scenariusze grubą B-klasową kreską, by ostatecznie pozwolić działać okrutnej losowości. Reżyser pędzi na fali, ma w planach realizowanie międzynarodowych produkcji, podbijanie rynku filmowego – aktualnie bierze się za historię o handlu dziećmi i satanistycznych sektach. Obserwowanie jego kariery może być jednym z ciekawszych kinofilskich doświadczeń następnych paru lat – mam nadzieję, że jeszcze sporo w kinie gatunkowym namiesza.

 

 

Marcin Idczak

 

 

 


[1]                    https://www.facebook.com/ostatnifotel/posts/d41d8cd9/1672517066133084/