Pretekstem dzisiejszego spotkania jest realizowany przez nas projekt mapujący dawne, przedwojenne niemieckie inskrypcje, które wciąż możemy spotkać na Dolnym Śląsku.
Skoro tak, muszę pana namówić na sprawdzenie kościoła parafialnego jezuitów w Kłodzku. On jest pokryty piktogramami, krótkimi tekstami, jakimiś dawnymi dedykacjami… Niektóre nawet datowane na wiek XVII, XVIII. Wyryte w kamieniu jakimś twardym narzędziem. A przypomniało mi się jeszcze: wielokrotnie, jak jeździłem do Kłodzka z Warszawy, czy z Katowic, to bardzo mnie bawił napis na wieży ciśnień w Kamieńcu Ząbkowickim. Spod polskiego Kamieńca wyłaziło - szwabachą - Kamenz. Przenikanie się rzeczywistości.
Z Kłodzkiem wiąże się dla mnie taki emblematyczny przykład dla tropienia przedwojennych inskrypcji na Dolnym Śląsku. Kiedyś podczas realizacji projektu o powodzi z 1997 r., tuż przed majówką, łaziłem po Kłodzku i natknąłem się na niemiecki napis przy ul. Czeskiej, obok wywieszonej polskiej flagi… Trudno chyba o bardziej czytelny przykład naszej plątaniny kulturowej.
Czeska, Böhmische Strasse… To dobrze, że dzisiejsza nazwa nawiązuje do tej dawnej. W tym samym Kłodzku jest jeszcze podobna rzecz - ulica Warty. Co za warta? Jakiej warty? Tymczasem dawniej była to Warthastrasse, bo ulica wiodła w kierunku Warthy, czyli dzisiejszego Barda Śląskiego. Nie zmieniono jednak na ulicę Bardzką, tylko zostało "Warty".
Ma Pan niesamowitą wiedzę o regionalnym nazewnictwie.
Czasami się zdarza, że nie mogę sobie przypomnieć polskiej nazwy miejscowości, którą niemiecką nazwę znam. Ale to rezultat szperania po mapach, kartografii… A swoją drogą, siedzimy we Wrocławiu, a mnie na początku lat 50. przywiózł tu ojciec - i nic tu nie było, tylko jakieś pojedyncze wieże kościołów.
Poniemieckość: co Pan sądzi o tym słowie?
Wydaje się w porządku.
Marcin Wawrzyńczak, u którego byłem ostatnio, zamiast tego wolałby mówić o śląskości.
Tak, ale Śląsk to już jest denominat wieloetniczny, bo i Śląsk był niemiecki, czeski, polski, górnołużycki… A poniemieckość wydaje się tu bardziej dorzeczna, komunikatywna, bardziej zrozumiała niż śląskość.
Ale swoją twórczość poświęcił Pan śląskości. Jak to się zaczęło?
Jasna świadomość moich duchowych związków ze śląskiem jest stosunkowo późna. W pełni ją sobie uświadomiłem po przeprowadzce do Warszawy. Przeprowadzałem się, swoją drogą, dość rozwlekle, przez prawie sześć lat, od 1975 do 1981 roku. Dopiero z dystansu, czując narastający wstręt do megalomańskiej stołeczności, uświadomiłem sobie, co to jest Śląsk. Jak zwykle, z odległości widać lepiej. Nie przepadałem zresztą za Katowicami, ale zdałem sobie sprawę z tego, co ja tam zostawiłem, i z tego długu często czuję się niewypłacony.
Ja na Śląsk patrzę jak na fakt integralny, od Zgorzelca aż po krańcowe - zatorskie, oświęcimskie - księstwa śląskie. Ciągle to powtarzam: jak to na pierwszej mapie Ślaska umieścił Martin Helwig, tak i w moim odczuciu: to jest Śląsk. Oczywiście uwzględniając różne późniejsze historyczne i kulturowe permutacje. Geograficznie to zawsze - tak jak Czechy - to była całość, w przeciwieństwie do państwa polskiego. Z jednej strony góry, z drugiej - rzeka. A więc nie dzielę Śląska na Górny i Dolny, bo jest on dla mnie całością. Jego historia należy do historii Polski w nikłym stopniu, a próby łączenia jednego z drugim są bardzo naciągane i pełne kłamliwych przemilczeń. I to należałoby naprawić.
Ale chyba takie pojmowanie Śląska - to znaczy nie z perspektywy Katowic i opłotka, tylko z głębszą perspektywą - zdarzyło mi się już wcześniej. W okolicach 1947 roku znalazłem się w pewnej miejscowości pod Środą Śląską. To był dawny niemiecki majątek, a po wojnie zamelinował się tam oddział Batalionów Chłopskich albo AK, a może to była jakaś ubecka prowokacja; nie udało mi się tego wyjaśnić. Spędziłem tam trzy miesiące. Byłem tam jedynym dzieckiem. Proszę podać mi adres mailowy, prześlę tekst o tym, jak nasiąkałem klimatem tej naszej powojennej Atlantydy.
[Fragmenty przesłanego tekstu “Pomnik psa”:
Z czasem ta dziecięca przygoda, wraz z wieloma innymi, stała się przyczyną urzeczenia, w jakie mnie wyprawiała ta ziemia. Przemierzałem ją wzdłuż i wszerz z bezinteresowną ciekawością, jak piękne resztki pozostałe po końcu świata; traktowane bez pardonu przez inwazję niemal kosmitów, którzy co prawda mówili niemal tym samym językiem co ja, ale jednak zasadniczo obcych. Uroda tego, co ocalało, była poza wszelką dyskusją, ważniejsze jednak były pytania, których przybywało.
Ostatecznie - choć mieszkałem gdzie indziej - moje zadomowienie się w krajobrazie sudeckim (a właściwie śląskim w ogóle) stało się faktem. Dzisiaj mogę powiedzieć, że jeśli o czymkolwiek wiem dużo (co nie znaczy, że wszystko), to właśnie o tej ziemi niepokojącej tajemnicy, o Śląsku, zarówno tym fizycznym, jak i duchowym.
[...]
Z 99% pewnością mogę stwierdzić, że w końcu odnalazłem mój dolnośląski punkt wyjścia - ten pierwszy rozdział mojej sześćdziesięcioletniej lektury krajobrazu, który w istocie jest wielką księgą.
A właściwie to kiedy Pan zaczął jeździć i wędrować po Dolnym Śląsku?
W sposób entuzjastyczny, ale doraźny, to zacząłem w połowie lat siedemdziesiątych. Ale tak naprawdę, z żelazną systematycznością, to dekadę później. Kiedy już zelżały restrykcje stanu wojennego, większość roku spędzałem gdzieś na Śląsku - głównie Dolnym. Zaraziłem tym chyba swoje dzieci, były tego ciekawe. Mojej córce zostało to po dziś dzień: co jakiś czas szuka gdzieś tu domu do kupienia. Jak na razie jeszcze bez skutku.
Z Henrykiem Wańkiem rozmawiał Grzegorz Czekański
Projekt realizowany w ramach Stypendium Województwa Dolnośląskiego
