Rozmowa z Ryszardem Więckowskim

wróć


Pafawag to jeden z największych i najważniejszych zakładów przemysłowych w powojennym Wrocławiu. Przez szereg lat był chlubą miasta. Pan tam pracował od 1977 r. jako artysta odpowiadający za oprawę imprez okolicznościowych. Była to też, o ile się nie mylę, Pana pierwsza praca po ukończeniu studiów na Wydziale Szkła ówczesnej Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych we Wrocławiu.

 

Tak, miałem wtedy 25 lat, i jak Pani mówi, byłem tuż po ukończeniu studiów. Muszę się jednak pochwalić, że otrzymałem dyplom z wyróżnieniem. I nagle nadarzyła się praca w hucie szkła w Pieńsku. Oczywiście, że tam pojechałem. Przywitano mnie z otwartymi ramionami, bo wie Pani, wtedy był problem z projektantami szkła. Wbrew pozorom ciągle ich brakowało. Będąc tam, od razu, na drugi dzień, dostałem mieszkanie. Miałem tydzień na załatwienie wszystkich formalności przed rozpoczęciem pracy i niespodziewanie dostałem telefon od prof. Kiczury, mojego promotora na studiach, że jeśli chciałbym, to szukają plastyka we wrocławskim Pafawagu. Po tej wiadomości od razu poszedłem do dyrektora huty i powiedziałem mu, że rezygnuję.

 

Dlaczego? Co Pana przekonało?

 

Co mnie przekonało? Perspektywy rozwoju. Bo wie Pani, Pieńsk to bardzo mała miejscowość – inna mentalność. Utwierdziłem się, że moja decyzja była słuszna po tym, jak mnie pożegnano na dworcu PKP. Pamiętam to doskonale. Była piękna pogoda, mroźno, ale słońce mocno świeciło i stał tam taki starszy pan z fioletowym nosem, i zachrypniętym głosem. Poprosiłem go, by mi pomógł z wniesieniem walizek do pociągu. Oczywiście nie za darmo. Tam się wszyscy znali, ja byłem dla nich obcy, więc nic dziwnego, że zapytał, skąd pochodzę. Odpowiedziałem mu, że z Wrocławia, i właśnie tam wracam, choć tutaj miałem rozpocząć pracę w hucie szkła. Tak mnie pożegnał, że do teraz pamiętam. I właśnie wtedy byłem już pewien, że to miejsce jest mi obce i nie dla mnie.

 

W Pafawagu też zapewniano takie warunki socjalno-bytowe jak tam, w Pieńsku? Od razu proponowano mieszkanie?

 

W Pafawagu to z kolei było tak, że to ja sam postawiłem im warunki. Powiedziałem, że zacznę pracę, jeśli dadzą mi mieszkanie w ciągu roku. Co więcej, chciałem też, by postawili w Domu Kultury piec do wytopu szkła. Nie wiem dlaczego tak zrobiłem, chyba nie zdawałem sobie sprawy z tego, co mówię. Teraz z perspektywy czasu myślę, że chyba nie brałem pod uwagę tego, że przecież mogą mnie nie przyjąć.

 

Ale przyjęli. Udało im się spełnić to co obiecali?

 

Nie wszystko. Pieca nie zbudowali, ale mieszkanie otrzymałem. Choć też nie takie, jakie chciałem. Ale starali się. Po kilku miesiącach mojej pracy pojechaliśmy do jednej z hut dolnośląskich. Rozmawialiśmy z fachowcami, wszystko było dogadane, ale potem, gdzieś po półtorej roku, rozmowy ucichły. To był jeden z powodów mojego odejścia stamtąd. Jednak moja małżonka została i pracowała kolejne kilka lat. Pamiętam, że tuż przed przyznaniem mieszkania dopytywano się mnie, czy należę do partii. Oczywiście, że nie należałem. Wtedy słyszałem: to niedobrze. Miałem nawet taką nieprzyjemną sytuację: kupiłem sobie czasopismo „Projekt”, w nim była reklama firmy produkującej samoprzylepne naklejki. Na nich było napisane wszystko jest możliwe. Oczywiście odnosiło się to do kształtów, treści itp. Ale one mi się tak spodobały, że nakleiłem je na swoją torbę. Wszyscy myśleli, że to było moje polityczne działanie. A ja po prostu żyłem swoim życiem, polityka mnie nie interesowała. Myślę, że dlatego mówiłem wszystko, nie zastanawiając się nad skutkami; mówiłem głośno o mieszkaniu, piecu, itd.

 

Piec: do czego miał on służyć w Pafawagu? Projektowanie szkła przecież w ogóle nie było związane z ich linią produkcyjną.

 

Do Pafawagu przynależał Dom Kultury, i to właśnie w nim chciałem zrobić pracownię, taką z prawdziwego zdarzenia. Oczywiście, że wykorzystywałbym ten piec również do realizacji swojego szkła, ale tak naprawdę to chciałem tą dziedziną zarażać innych i skupić wokół siebie ludzi, którzy, tak jak ja, mogliby z tego skorzystać. No cóż, nie udało się. Ostatecznie piec nie powstał, a ja odpowiadałem za dekorację imprez takich jak 1 Maja, 22 lipca, czy święto z okazji Rewolucji Październikowej. Moja pracownia mieściła się obok ogromnej świetlicy ze sceną. Była dosyć niewielka, miała jakieś 50 metrów kwadratowych, tak więc i tak wszystko wykonywaliśmy obok, w świetlicy. Projektowałem, miałem swoich pomocników. Nawet robiliśmy dekoracje dla pomniejszych zakładów, typu Materiały Ogniotrwałe1 i Dolpima2, które mieściły się przy ul. Legnickiej. A samo wyposażenie było, nazwijmy to, propagandowe – miałem wszystko to, co miało mi pomóc w wykonaniu plansz i dekoracji wspomnianych wydarzeń, również tych z okazji np. Sylwestra. Tak, w Pafawagu też to robiłem. Przy czym muszę dodać, że wszystko było przygotowywane „na gorąco” – nie mieliśmy określonego harmonogramu. Jeśli tylko coś się pojawiało, to musieliśmy to zrobić np. w przeciągu kilku dni, czy nawet jednego dnia. Wszystko, co zamawiali sekretarze, a ich było trzech. Przychodzili, mówili, a my robiliśmy. Przy czym nigdy niczego nie odrzucili, wszystko było przez nich zaakceptowane.

 

Zauważyłam, że stosował Pana zazwyczaj dwa kolory – czerwień i żółć. Barwy Wrocławia.

 

Zgadza się. Czerwień miała też odnosić się do ustroju socjalistycznego. Oprawa graficzna imprezy Pafawag Miastu zazwyczaj miała tę kolorystykę. Zaprojektowałem też tramwaj w tych barwach: żółto-czerwony. Oczywiście, było to zlecenie z Pafawagu. Poproszono mnie o projekt zewnętrznej malatury. To była bodajże 12, która jeździła do pętli przy Dolmedzie. Tam naprawdę przychodzili do nas ze wszystkim. Projektowałem dyplomy i systemy ekspozycyjne, by dało się wymieniać plansze i ustawiać je według zapotrzebowań. Wracając jednak do kolorów, często stosowałem te dwie barwy, bo miało to związek z Wrocławiem, ale też, co tu dużo mówić, było to w miarę łatwe do wykonania. Chcąc zastosować np. 6 barw w druku na danym projekcie, musiałem wykonać 6 kalek. Pamiętajmy, że wtedy wszystko było wykonywane ręcznie, a starałem się tak projektować, by mi tego nie zepsuli w druku.

 

Ilu miał Pan pracowników pod sobą? Pan był kierownikiem pracowni, ale na pewno były osoby do pomocy.

 

Wbrew pozorom nie mieliśmy dużego zespołu. Na początek muszę wspomnieć [Onufrego] Kobrzaka – liternika, który był fenomenalnym przedwojennym kaligrafem. Kiedy był w mojej pracowni, miał 70 lat, a po moim odejściu jeszcze współpracował z moją małżonką. Za to go podziwiałem. Mimo swojego wieku potrafił wejść na drabinę i stać na dwóch ostatnich szczebelkach, i do tego jeszcze malować. Miał niebywałą kondycję. Mówiąc jednak o innych, była jeszcze z nami moja małżonka i trzy młode dziewczyny po średniej szkole plastycznej. I oczywiście dopraszałem młodych ludzi do prostych prac, kiedy już nie dawaliśmy rady, na przykład do gruntowania plansz, których przecież były setki. Tak de facto wykształconymi plastykami to byliśmy tylko my we dwójkę: ja i moja małżonka. Czasem pracowaliśmy od rana do późnego wieczora. Nieraz wracałem o 20:00 do domu. Ale niestety nieraz też słyszałem, spóźniając się 5 minut do pracy, że mój stosunek do pracy jest nieodpowiedni. Dla mnie to był szczyt! Tyle czasu poświęcałem dla nich, nie ze względu na kwestie ideologiczne, chcieliśmy coś po prostu zrobić fajnie.

Jak wspomniałem robiliśmy bardzo dużo dekoracji imprez okolicznościowych. Do jednych z ważniejszych należało Wrocławskie Święto Kwiatów. Z tej okazji zawsze powstawała na pl. Wolności scena, którą oczywiście projektowałem i wykonywałem. Z innych historii, to może wspomnę wizytę Zbigniewa Horbowego. On wtedy był gwiazdą, potrafił robić „to coś”! Wszystkie swoje projekty wykonywał w sekundę. Zrobił ich ogromną ilość. Tego mu nikt nie zabierze. Jest i będzie uważany za pierwszego w Polsce projektanta szkła użytkowego. Był dobrym projektantem, ale umiał się też pokazać. Zawsze był na świeczniku – czy to w telewizji, czy w radio. Nic więc dziwnego, że jak był z wizytą w Pafawagu, to wszyscy, a zwłaszcza panie, były tym bardzo podekscytowane. Jak wizytą Beatelsów! Cały zakład stał na baczność. To pamiętam doskonale. Zastanawiałem się, jak on to robi!

 

Pan też przecież bardzo dużo pracował.

 

Tak, pracując w INCO, już po odejściu z Pafawagu, zazwyczaj wychodziłem po 16 godzinach. Pracowałem tam przez 8 lat, tak więc licząc ilość godzin, byłoby to de facto 16 lat. I tak samo było w Pafawagu. Tam też nie myślałem o ilości godzin w pracy, o tym kiedy wyjdę z pracowni, tylko po prostu pracowałem. Projektowałem dekoracje do wszystkich świąt. Potem, w bardzo szybkim tempie zostałem redaktorem graficznym ich gazety zakładowej. W niej robiłem wszystkie nagłówki i projekty liternicze. Oczywiście ręcznie. W ogóle mam wrażenie, że tam dosyć szybko się na mnie poznano, przez co zlecano mi bardzo dużo pracy. Potem w końcu przyszedł czas kiedy zaproponowano mi mieszkanie. Niestety własnościowe. 5-pokojowe! I bez dyskusji zapytano, czy je biorę. Co miałem zrobić? Wziąłem, choć wiedziałem, że może być ciężko z jego utrzymaniem. Ale potem w Pafawagu zapytano się mnie czy wykonam dla nich malarstwo w stołówce. Ona była ogromna! Miała potężne drzwi. Zapytałem, jak to sobie wyobrażają; jak mam wykonać tak ogromne malarstwo? Odpowiedzieli, że to przecież na zlecenie. I zrobiliśmy to, wykonaliśmy prawie 120 m2 malarstwa ściennego.

 

Myśli Pan, że to był ich sposób na wsparcie finansowe?

 

Raczej nie. Uważam, że to był przypadek, ale dzięki temu spłaciłem mieszkanie. Pracownia Sztuk Plastycznych, która zatwierdziła projekt, podniosła wynagrodzenie do ponad 130 tyś. złotych. Wtedy miesięczna pensja wynosiła jakieś 4 tyś., a tutaj nagle oferują takie pieniądze. Zrobiłem to z całą ekipą w ciągu półtorej miesiąca. Wszystkich zatrudniłem. Wszyscy wyszliśmy na tym dobrze finansowo. Nie wiem, jak długo zdobiło to wnętrze. A co przedstawiało? To były po prostu kwiaty i ptaki.

 

Skąd taka tematyka?

 

Nie chciałem w żaden sposób nawiązywać do tego, co było produkowane w Pafawagu. Ani do polityki. Więc wykonaliśmy motywy zwierzęco-floralne. W takim secesyjnym stylu – by pracownicy nie musieli patrzeć na coś co kojarzy im się z pracą. By było to miłe dla oka i może było pewną odskocznią od pracy w czasie spożywania posiłków. Dla mnie z kolei to było pierwsze tak duże zamówienie. Dzięki temu spłaciłem mieszkanie. Potem naprzeciwko dostałem pracownię na Horbaczewskiego.

 

Pozwoli Pan, że wrócę do dekoracji okolicznościowych. Jak Pan uważa, dlaczego akurat Pafawag odpowiadał za ich oprawę plastyczną?

 

Myślę, że tutaj znaczącą rolę odegrały względy finansowe. Pafawag miał najwięcej pieniędzy, był największym zakładem. Proszę zauważyć, że był tam też radiowęzeł. Pamiętam go, bo akurat znajdował się obok mojej pracowni. Tam w ogóle zawsze dużo się działo. Projektowałem znaczki, proporczyki. Dosłownie wszystko, ale oczywiście wcześniej musiano zatwierdzić projekt. Czasem dawano mi pewne sugestie. Ale swoją drogą, nigdy nie poznałem osób, które projektowały wagony. Nie wiem, jak w tym przypadku wyglądał proces projektowania. Nawet zastanawiałem się, gdzie są ci projektanci. Nigdy nikogo nie spotkałem, choć często zaglądałem do fabrycznych hal. Nie poznałem żadnego projektanta wagonów, ale muszę wspomnieć pana Mieczysława Kruszyńskiego. On był przede mną kierownikiem pracowni plastycznej. Wiem, że był zasłużony dla Zakładu. Jednak dla mnie istotne było to, że miał dużo różnych książek i albumów. Nawet odkupiłem od niego poniemiecką Biblię, pisaną ręcznie gotykiem, oprawioną w skórę. To chyba była jedna z jego ważniejszych pozycji. Cieszę, się, że mi ją sprzedał. Myślę, że zrobił to, bo wiedział, że będę ją szanował. I tak jest, mam ją do teraz. Zapamiętałem Kruszyńskiego jako bardzo miłego człowieka, ale i tak śmiano się, że nikt nie zrobił więcej w tym zakładzie niż ja. Te dekoracje były gigantyczne! I było ich tak dużo...

 

 

Rozmawiała Iwona Kałuża

 

 

 

1 Wrocławskie Zakłady Materiałów Ogniotrwałych.

2 Wrocławski Zakład Przemysłu Maszynowego Leśnictwa „Dolpima”.