Wolne rośliny Dolnego Śląska

wróć


 

Anna Rumińska: Wolne rośliny Dolnego Śląska

Chwasty jadalne – nieuprawne rośliny śniedne[1], innym słowem dzikie śniadanie (dzikie jedzenie). Kto je jadł na Dolnym Śląsku? Dawniej bardzo wielu, jeszcze dawniej nieomal wszyscy. Aż przyszła obca żywność, aż przyszedł rozwój techniki i ludzie zamarzyli o innych smakach. Jednak nadal jedli te domowe, swojskie. Z biedy? Nie tylko. Po prostu dlatego, że rosły wokół. Również dlatego, gdyż wiedzieli, że są korzystne dla zdrowia. Odpowiadał im także ich smak – było tak np. w przypadku lebiody lub ziela kminku. Rośliny pospolicie rosnące wokół stanowiły podstawę diety. Czy były lub są dzikie? O nie. Dziki jest mustang lub tygrys, co go złapać nie można, a jeśli już się to uda, to gryzie lub kopie, gdzie popadnie. Dla architekta projektującego ogrody i zajmującego się przestrzenią publiczną oraz dla antropologa kultury i jedzenia określenie „dziki” jest mocno obciążone:

1) przestrzennym odrzuceniem,

2) opozycją swój/obcy,

3) dawną narracją człowieka dzikiego,

4) tabu żywieniowym.

 

Przestrzenne odrzucenie

Wynika ono z przekonania, że forma terenu zieleni oznacza wprost jego status, jako nieutrzymanego (dzikiego) albo utrzymanego (cywilizowanego). Opozycja binarna jest tu na tyle silna, że na Dolnym Śląsku trudno wciąż o stany pośrednie. „Ten dziki trawnik wymaga ucywilizowania” – mówią niektórzy urzędnicy i projektanci. Chwasty – niezależnie od swej wartości ziołoleczniczej – są wskaźnikiem zaniedbania, tym samym sygnałem do ucywilizowania. W efekcie podejmowanych działań ogromna liczba jadalnych i leczniczych gatunków znika z pola naszego widzenia w imię owej nowej cywilizacji porządku.

 


Ulica w Jordanowie Śląskim, Fot. Archiwum Slow Food Dolny Śląsk. 

 

Od Kłodzka po Głogów, od Namysłowa po Zgorzelec – wszędzie robi się porządek z chwastami. Ruguje się stare, rodzime rośliny, wprowadza się nowe, obce. Ten proces jest  zauważalny w całym regionie. Nie ma znaczenia czy chodzi o teren prywatny, czy publiczny. Jeśli ktoś ma chwasty w ogrodzie to znaczy, że jest on zaniedbany. To samo dotyczy działek pracowniczych w miastach – zachwaszczenie działki jest sygnałem dla zarządu: zachwaszczać nie wolno, a takiego działkowicza wzywa się natychmiast do porządku. W takiej sytuacji jest wielu działkowiczów, którzy chcą mieć ogród puszczony wolno – z rodzimymi gatunkami. Uważa się jednak, że taka działka zagraża innym działkom, które w założeniu nie mają być ogrodem chwastów, ale ogrodem gatunków uprawnych.

 


Działka pracownicza we Wrocławiu. Fot. Bruno Zachariasiewicz.

 

W lepszej kondycji chwastologicznej są te strefy, gdzie nie ma jeszcze funduszy na obce nasadzenia. Paradoksalnie stan nazywany zaniedbaniem okazuje się ratunkiem dla rodzimych gatunków. Podobnie stało się w dziedzinie architektury regionalnej na wschodzie Polski – tzw. zacofanie ekonomiczne Podlasia lub Lubelszczyzny spowodowało, że zachowało się tam wiele przykładów dawnej wiejskiej architektury drewnianej. Identyczna sytuacja zachodzi w wiejsko-miejskim krajobrazie roślinnym. Rodzime gatunki są tam, gdzie nie ma funduszy unijnych.

Jaki jest więc skutek eliminacji lokalnych roślin z krajobrazu miejskiego, a nawet wiejskiego? Otóż zanika wiedza o rodzimych roślinach pospolitych i ich możliwym wykorzystaniu w kuchni, a jednocześnie wzrasta spożycie gatunków obcych i gatunków uprawnych. Te obce przylatują i przypływają do nas z odległych krajów, wobec czego emisja spalin rośnie zatrważająco. W tych uprawnych dominują monokultury rolnicze, które generują rozwój rynku chemicznych środków ochrony roślin. Obydwa nurty są wspierane przez całoroczną rządzę konsumencką – klient oczekuje od sklepów stałego dostępu do warzyw i owoców, bez względu na porę roku. Z konieczności godzi się na sezonowość, z którą ma do czynienia coraz rzadziej. Obydwa nurty powodują pogorszenie naszego stanu zdrowia z powodu spożycia warzyw i owoców przesyconych chemikaliami.

 


Warsztat Chwastologiczny w Dobkowie, Fot. Archiwum Slow Food Dolny Śląsk.

 

Jedzenie chwastów jadalnych może więc stanowić alternatywę dla ww. nurtów. Czynią tak uczestnicy warsztatów chwastologicznych np. w Jeleniej Górze lub Dobkowie. Nie dość, że nieuprawne rośliny są często bezpieczniejsze od warzyw i owoców ogólnie dostępnych w sklepach (w większości lokalizacji nie są opryskiwane herbicydami), to jeszcze są bezpłatne. Problemem jest tylko brak znajomości roślin oraz ich zanieczyszczenie powierzchniowe, np. kurzem ulicznym – zarówno w miastach, jak i na wsiach. Ktoś może rzec, że to utopia lub dziwactwo – może i tak, ale perspektywy oceny są różne. Dla chwastożercy dziwactwem jest jedzenie „jedzeniopodobnych” warzyw z masowej produkcji. Dla „czystożercy” dziwactwem jest jedzenie mięsa z masowego uboju. Dla wegetarianina dziwactwem jest jedzenia mięsa w ogóle, a dla weganina jedzenie choćby jaj, masła lub miodu. Ci ostatni powinni też eliminować np. biały cukier z powodu techniki jego wybielania oraz słodycze lub nabiał barwiony koszenilą – zawartość odzwierzęcych produktów w żywności jest często ukryta i przeciętny konsument nie ma o niej pojęcia. Im bardziej bowiem żywność jest przetworzona, tym tajemnica jej składu jest większa i tym bardziej przestaje ona być prawdziwą żywnością.

Z jednej strony mamy więc do czynienia z nawierzchnią tzw. zaniedbaną – terenem porośniętym mnóstwem rodzimych ziół, czyli „chwastami” (poza miastami nazywa się je „nieużytkami”). Rzadko pojawia się tu murawa lub trawa w wersji znanej z „pięknie utrzymanych trawników”[2] – roślina postrzegana nie tyle jako gatunek botaniczny, ale jako ogólny typ nawierzchni. Trawa przywodzi na myśl koszenie, a to już pierwszy krok do miejskiej lub pozamiejskiej cywilizacji (bo temat dotyczy nie tylko miast). Rzadko pojawiają się tu rośliny ogrodowe, czyli gatunki tak cenne, że padają czasem ofiarą kradzieży, np. na bukieciki miłosne sprzedawane potem w przejściach podziemnych lub na bazarach. Zdarzają się tu jednak egzemplarze nieuprawne, przypadkowe, zwane dzikimi, które również są kradzione na bukiety, np. krokusy, przebiśniegi czy zawilce – dla złodzieja nie ma znaczenia fakt, że są chronione (podobnie jak dla złodzieja liści dziko rosnącego, chronionego czosnku niedźwiedziego), które potem pojawiają się na bazarach.

Z drugiej strony pojawiają się przestrzenne rezultaty tzw. rewitalizacji, rewaloryzacji lub ogólnie: zagospodarowania lub utrzymania. Wszystkie te rzeczowniki są dowodami na to, jak postrzega się rośliny pospolite, rodzime, nieuprawne, zwane dzikimi – chwasty. „Zagospodarowanie” i „utrzymanie” polega na usunięciu tychże i zastąpieniu ich takimi, które można zaprojektować, kupić, przywieźć i nasadzić – wszystko to robi się odpłatnie, nie ma tu miejsca na partyzantkę lub wolontariat. Zagospodarowanie generuje więc dochód i wzrost gospodarczy (przynajmniej w założeniu), dlatego jest silniej wspierane, niż zachowanie stanu naturalnego z bogactwem rodzimych gatunków. Musi być widać, że KTOŚ się zajmuje danym fragmentem terenu. To powoduje u obserwatorów wzrost zaufania (jeśli nasadzenia podobają się mieszkańcom) lub wrogości (jeśli podejrzewane są zbyt wysokie wydatki lub gdy uznaje się je za niezbyt pilne). Nie jest tu istotne czy w wyniku tzw. projektu zagospodarowania terenu (czasem projektu rewaloryzacji terenu – jeśli ma on wartość historyczną) są one zastępowane przez gładką, angielską murawę, czy przez kompozycję pełną gatunków i odmian żywotników (tzw. tuj), czy może przez ogródek alpejski albo kwietny klomb zaprojektowany w oparciu o geometryczne podziały barw kwitnących sukcesywnie gatunków lub odmian. Ważne, że teren jest ZAGOSPODAROWANY = URZĄDZONY, czyli nie jest pozostawiony sam sobie, nie jest naturalny, ale KTOŚ się nim zajmuje – pobiera za to honorarium, wydaje pieniądze na zakup roślin itd. (trujczyli w domyśle zwiększa PKB). Przykładowe inwestycje w Oleśnicy czy Złotoryi kończą się m.in. na uporządkowaniu terenów zieleni w formule opisanej powyżej.

 


Skwer w Oleśnicy, Fot. Archiwum Slow Food Dolny Śląsk.

 

O ile miasta naszego regionu podlegają obecnie fali rewitalizacji i remontów przy wykorzystaniu funduszy unijnych, o tyle wsie skupiają się na infrastrukturze drogowej i instalacyjnej. Nic dziwnego, wszak krajobraz wiejski traktuje się zgoła inaczej niż miejski. W mieście oczekuje się dużego uporządkowania. Oczekuje się, że obraz dolnośląskiego miasta musi być klarowny, spójny, spokojny, niezbyt złożony i najlepiej o cechach archaizujących, tj.  nawiązujących do przeszłości (np. dawny styl latarni). W ten sposób działają wszystkie miasta regionu. Dlaczego oczekuje się w miastach właśnie tego? Odpowiedzi są różne, jedną z nich jest enigmatyczne „bo to pasuje do siebie” albo „bo tradycyjna zabudowa jest najładniejsza”. W tych odpowiedziach najwięcej jest sentymentu, uczuć, wspomnień. Między innymi Kevin Lynch[3] wyjaśnił, że spójny, uporządkowany i „ucywilizowany”[4] obraz miasta powoduje u mieszkańców zwiększenie poczucia bezpieczeństwa, a tym samym ich zadowolenia. Szczęście mieszkańców jest przynajmniej w założeniu celem każdego magistratu, prawda…?

Dolnośląskie wsie mają inne problemy. Wcale nierzadko brak tam nawet kanalizacji i wodociągu. Brak chodników i oświetlenia ulicznego. Brak przystanków, przychodni, aptek, szkół, sklepów i urzędów pocztowych. W takich warunkach trudno myśleć o ucywilizowaniu skwerów. Inne cele stają się pilniejsze, bo nie tylko zmniejszają poczucie bezpieczeństwa, ale wprost stwarzają zagrożenie życia. Dlatego na wsiach więcej można doświadczać roślin rodzimych. Tym bardziej, że stosunkowo małe powierzchniowo wsie otoczone są polami uprawnymi i nieużytkami rolnymi. Dlatego wiedza o rodzimych gatunkach jadalnych jest tu większa niż w miastach. Dzieci w wielu wioskach znają podstawowe chwasty jadalne i umieją je zastosować w kuchni. Nie jest to wiedza nabyta w szkole, ale w domu, przekazywana między pokoleniami. Niestety wiedza ta również zanika, ponieważ udział sklepowej żywności w codziennym jadłospisie jest na wsiach coraz większy. Również na wsi spożywanie dzikich roślin w regularnych posiłkach postrzegane jest coraz częściej jako dziwactwo lub objaw biedy, więc jest eliminowane. Co innego zastosowanie lecznicze – w tej sferze chwasty/zioła mają swoją silną pozycję. O ile w warzywa podlegają regule: „po co mam jeść to dzikie, skoro mogę zjeść to sklepowe”, to w lekarstwach obowiązuje odwrotna: „po co mam się leczyć aptecznymi ziołami, skoro mam ich mnóstwo wokół”. Pogłębione, jakościowe badania terenowe na Dolnym Śląsku są w tych kwestiach bardzo potrzebne.

 


Maszyny rolnicze w Węgrowie, Fot. Archiwum Slow Food Dolny Śląsk.

 

Na Dolnym Śląsku można odnaleźć bardzo wiele przykładów naturalnych skwerów i innych miejsc pełnych wolnych roślin jadalnych. One są wszędzie, każdy je zna, ale nie każdy wie, że można je jeść. Niechaj nie czują się urażone te miejscowości, w których wskazujemy takie miejsca. Uznajemy je za szczególnie cenne dla dziedzictwa botanicznego, kulinarnego i kulturowego naszego regionu. Wiemy, że rada miejska lub sołecka każdej miejscowości wraz z jej mieszkańcami marzy o tym, aby mieć w swych granicach uporządkowane tereny zieleni, ale namawiamy tym samym, aby nie podążały śladem tych, którzy wyeliminowali jadalne zasoby botaniczne ze swego otoczenia i zmuszone są np. prowadzać dzieci na odpłatne lekcje botaniczne do ogrodów i parków. Parki i ogrody są bowiem wszędzie – nie muszą one być całkowicie zagospodarowane, wystarczy uprzątnąć śmieci, czasami (niezbyt często!) skosić trawy, a opadające jesienią liście pozostawić dla wzbogacenia ściółki. To są metody przyjazne przyrodzie i niegenerujące nadmiernych wydatków. Jednak tam, gdzie na siłę szuka się sposobów wydawania publicznych pieniędzy, często wykonuje się tak absurdalne czynności, jak cotygodniowe koszenie trawników, w wyniku czego ich nawierzchnia staje się w praktyce mało przydatna biologicznie. Ani ptak, ani owad się w nich nie schroni, a jeden gatunek trawy zdominuje całą lokalną florę. Można więc przytoczyć dużo dolnośląskich przykładów zagospodarowania, odświeżenia i rewaloryzacji terenów zieleni, gdzie chwasty jadalne (dzikie rośliny jadalne) zostały wyeliminowane na rzecz gatunków ozdobnych, ogrodowych.

Obydwie formy nawierzchni biologicznie czynnych (tak nazywa się tereny zieleni) mają swoich interesariuszy. Tzw. zaniedbane skwery zwracają uwagę wielu środowisk, zarówno pozarządowych, jak i samorządowych. Z jednej strony uprawia się gorilla gardening, który na Dolnym Śląsku rozwija się dość skromnie. Dzikimi trawnikami interesują się też miejscy aktywiści – albo je wykorzystują pod wydarzenia integracyjne i rozrywkowe z zawsze obecnym wątkiem kulinarnym, albo starają się je zagospodarować na własny sposób. Stany pośrednie są trudne i na Dolnym Śląsku rzadkie, ale możliwe. Wzorować się możemy na Europie Zachodniej, w której zachwyt nad procesem zastępowania rodzimych gatunków nowymi mija już na rzecz wykorzystania lokalnych zasobów i generowania PKB w innych sferach gospodarki i kultury. Przykładem do naśladownictwa może być Antwerpia, gdzie klomby obsadza się krwawnikami znanymi też z okolicznych, naturalnych łąk.

 


Skwery w Złotoryi, Fot. Archiwum Slow Food Dolny Śląsk.

 

Znikanie rodzimych roślin jadalnych i nieuprawnych z naszego otoczenia powoduje zanik wiedzy o ich przydatności w domowej kuchni. Strach rodziców przed spożyciem przez ich dziecko dzikiej rośliny jest czasem ogromny. Nie przeszkadza on jednak codziennemu wysyłaniu dzieci do szkół, których podwórka obsadzone są trującymi ligustrami lub cisami, tym bardziej, że dzieciaki z zainteresowaniem spoglądają na owe atrakcyjne kuleczki – czarne lub czerwone[5]. Jedna ze szkół gminy Długołęka ma na swym terenie obfitość ligustrów w bezpośrednim kontakcie z dziećmi. Teren niejednego z przedszkoli we Wrocławiu obsadzony jest cisami. Ścieżki spacerowe Dolnego Śląska również mają takie nasadzenia.

 

Opozycja swój / obcy

Czy wyjściem gwarantującym bezpieczeństwo jest eliminacja trujących roślin z otoczenia? Nie. Najlepszym wyjściem jest edukacja oraz przygotowanie dzieci, a tym samym późniejszych dorosłych, do odpowiedniej relacji człowieka z roślinami. Dlatego tak ważna jest stała obecność pospolitych, nieuprawnych (tzw. dzikich) gatunków jadalnych i leczniczych w naszym otoczeniu, również w szkołach i przedszkolach. W stosunku do roślin, tj. w sposobie uznawania ich za trujące lub nieszkodliwe widać sporą niekonsekwencję. Wynika ona również z niewiedzy. W dolnośląskich szkołach dzieci zajmują się poznawaniem gatunków na lekcjach przyrody lub biologii, a w klasach 1-3 w ramach zintegrowanego przedmiotu. Dzieci uczą się, które rośliny są swojskie, a które obce. Jednak nie w kontekście kulinarnym, a przede wszystkim botanicznym, czasami również leczniczym.


Działka sąsiadująca z terenem szkoły w jednej z dolnośląskich gmin, Fot. Archiwum Slow Food Dolny Śląsk.

 

Obce gatunki są często wysoce pożądane – dotyczy to przede wszystkim roślin jadalnych, a jeszcze bardziej tych, których nie można uprawiać w ogrodzie przydomowym, bo wówczas stają się lokalnymi, swojskimi, bardziej pospolitymi i uznawane są za mniej cenne, acz nadal smaczne (jak np. rukola). Te swojskie są na tyle pospolite i łatwo dostępne, że nie są postrzegane, jako wartościowe. Dowodzą tego i jednocześnie to potwierdzają ceny sklepowe. Ananasy lub bakłażany są zwykle droższe niż lokalne jabłka czy pietruszka. Anomalie cenowe dotyczą np. orzechów. Mimo że w Polsce mamy ogromną ilość orzechów włoskich i leszczyny, te produkty są wciąż stosunkowo drogie. Zachwyt nad obcymi gatunkami nie jest niczym wyjątkowym na Dolnym Śląsku, a także w innych regionach i krajach. Zainteresowania sąsiednimi lub całkiem odległymi kulturami były u nas zawsze częste – siła średniowiecznego Śląska wyrosła na udziale sąsiadów, osadników, którzy zapraszani byli przez piastowskich książąt. Podobnie rozwijały się inne regiony. W antropologicznej opozycji swój/obcy status odmienności jest ambiwalentny: z jednej strony to, co obce, bardzo pociąga i zachwyca, ale z drugiej może być niebezpieczne. Antropologia kultury wyjaśnia też stosunek ludzi do tego, co pospolite, a co dotyczy także roślin. Im więcej mamy wokół roślin dobrze nam znanych, tym bardziej kojarzymy je ze zwyczajnością, a nawet biedą, a przecież większość ludzi dystansuje się od takich skojarzeń. Ciągłe uprawianie i zagospodarowywanie ogródków i publicznych terenów zieleni ma więc konkretny cel: pokazać sobie i innym, że panujemy nad sytuacją.

 

Dawna narracja człowieka dzikiego

Każdy człowiek i każde środowisko ma swoje interpretacje tego określenia. „Dziki” znaczyć może „nieprzystępny”, dlatego chętniej używam określenia „nieuprawny”. Czy babka lancetowata jest dzika i nieprzystępna? Nie, jest swojska, oswojona, przyjazna, zadowolona ze swojego wszędobylstwa, faści się więc zdrowo na lewo i prawo – jest „ch-fastem”. Etymologia wyrazu chwast jest więc psychologiczna. Aleksander Brückner (w swoim Słowniku etymologicznym języka polskiego) wyjaśnia ją właśnie w odniesieniu do terenów wiejskich. Dawniej mówiono tak na wsi o zarozumiałych lekarzach: „ale się faści!”.

Czy podagrycznik jest dziki? Dla ogrodników tak, dla chwastożercy nie, bo zamiast z nim walczyć, czerpiemy z niego radość i zdrowie. Czy kurdyban jest dziki? Nie, bo przecież jest cudownym, pachnącym ziółkiem, które tylko czeka, by je zagospodarować. To wszystko są zioła, rośliny lecznicze. Czy owe wspaniałe rośliny zasługują na nazywanie ich dzikimi w powyższym skojarzeniu? Nie. Określenie CHWAST ma wydźwięk bardziej pozytywny, niż określenie DZIKI. Nie z przekory, ale dlatego, że chwastożercy, czyli ludzie miłujący chwasty jadalne, interpretują słowa inaczej niż botanicy i rolnicy. Jako chwastożerca szanuję ich nazewnictwo, ale wolę nasze, oczekując od drugiej strony równorzędnej tolerancji i zrozumienia.

 

 


Podagrycznik, Fot. Archiwum Slow Food Dolny Śląsk.

Skoro określenie CHWAST jest negatywnie kojarzone, to tym bardziej negatywne powinno być określenie DZIKI, ponieważ w tym naszym wyestetyzowanym świecie ma ono daleko gorszą konotację. Jest ona pokłosiem XIX-wiecznego ewolucjonizmu, który doczekał się już w antropologii kultury (i nie tylko) szerokiej krytyki. Dlatego określenie „dziki” w ustach antropologa kultury nie jest stosowne w tematyce związanej z dziedzictwem kulturowym, a do tego należy dziedzictwo kulinarne i rośliny nieuprawne. Adam Maurizio jest szanowanym autorem tekstów poświęconych roślinom użytkowym (pokarmowym), które opisywał z perspektywy ewolucjonizmu, na co zwrócił uwagę Łukasz Łuczaj[6].

Wobec aherbii[7] Słowian niejeden wzdrygał się na myśl, że miałby zjeść coś dzikiego. Krwawnik, babka, podagrycznik, kurdybanek, cykoria czy perz nie są dzikie – są one nad wyraz oswojone, nie tylko kulturowo, ale przede wszystkim wizualnie, przestrzennie. Określenie chwast jest więc metaforą i pozytywnym, swojsko brzmiącym słowem.

 

Tabu żywieniowe

W ramach chwastologicznej edukacji warto o nich zawsze wspominać, ponieważ w naszym regionie odradza się właśnie poczucie ciągłości kulturowej, w tym kulinarnej. Tworzymy czasem na nowo tę ciągłość, nieraz błądząc w poszukiwaniu korzeni, których nie ma. Mimo to, odwołując się do terytorium, jako kategorii nadrzędnej, można wskazać, że rodzime rośliny użytkowe należą do grupy lokalnych uniwersaliów.

Chwasty to metafora. Są one kojarzone negatywnie z powodu perspektywy rolniczej i botanicznej – chwast, to coś złego, zbędnego, a nawet inwazyjnego. Etymologia nie ratuje sprawy, dlatego warto jest oswajać to pojęcie. Jest to mocno krzywdzące określenie licznych, bardzo cennych roślin. Jako ich miłośniczka zawsze podkreślam, że używam go w celu wyjaśnienia tabu żywieniowego i etymologii, a tym samym dziedzictwa kulturowego. Użycie określenia CHWAST jest ambiwalentne – obciąża i nobilituje. Paradoksalnie określenie „superchwast” używane jest do nazwania rośliny wyjątkowo odpornej na nawozy sztuczne, czyli dzielnej, acz skromnej bestii.

 

 

Skwer w Miliczu, Fot. Archiwum Slow Food Dolny Śląsk.

 

Kontekst chwastów jadalnych obejmuje więc aspekty nie tylko jadalności = śniedności, nie tylko gastronomii historycznej, nie tylko antropologii biesiady, nie tylko tabu jedzeniowego, ale także: ogrodnictwa przydomowego, lokalnego dziedzictwa kulturowego (w tym kulinarnego), pejzażu kulturowego (zmiany krajobrazu np. poprzez nawłoć lub lawendę), etnobotaniki i edukacji szkolnej, tożsamości lokalnej, edukacji sensorycznej w edukacji przedszkolnej (dotykania np. roślin, ziemi, kamieni, drewna), rolnictwa i hodowli, aranżacji wnętrz i bukieciarstwa (np. sztucznego barwienia kwiatów ciętych i ich nietrwałości), projektowania ogrodów i terenów zieleni w miastach (w tym ogrodów użytkowych), aranżacji ogrodów przydomowych (np. ogrodów kulturowych), prostej, rodzimej przedsiębiorczości (np. sprzedaży mniszka lub pokrzywy jako „pożywki”), ziołolecznictwa, barwiarstwa i innego użytkowego wykorzystania roślin lokalnych uznawanych za CHWASTY, których wiele gatunków jest już zagrożone, właśnie z powodu tej negatywnej konotacji.

Narracje krążące wokół chwastów pokazują, że warto je odczarowywać, oswajać, udomawiać, pozostawiając im jednocześnie duży margines wolności. Chwasty to rośliny WOLNE, rosnące swobodnie, bez udziału człowieka, bez jego troski i nachalności. Ludzie piszą czasem o chwastożercach, że „przydadzą się jako doradcy, gdy w lodówce pusto” albo że „chwasty zabierają światło innym roślinom” – to przykłady negatywnych stereotypów, które warto dokumentować, omawiać, wyjaśniać i obalać.

Wielu osobom życzliwie nastawionym do środowiska naturalnego chwasty kojarzą się bardzo pozytywnie. Chwasty nie zawsze zabierają światło, często są wątlejsze od niejednej rośliny uprawnej, choćby zboża. Chaber bławatek to chucherko w porównaniu do silnego zielska, jakim jest żyto lub pszenica. Chwasty są czasami ekspansywne np. w systemie korzeniowym, więc słabsze, wyselekcjonowane gatunki przegrywają. Czasami są nawet inwazyjne, ale w porównaniu do inwazyjności monokultur rolniczych pszenicy lub kukurydzy inwazyjność chwastów jest przede wszystkim botaniczna, bo wypierają one niektóre rodzime gatunki. Jednak człowiek zawsze ma szansę podjąć działania hamujące ten proces – nie czyni tego w porę, a potem podnosi larum, że roślina zawładnęła środowiskiem. Chwasty są czasem naturalnymi repelentami, odstraszaczami tzw. szkodników, tj. ślimaków, owadów, pajęczaków i innych. Nazywanie tych organizmów szkodnikami jest w takim samym stopniu antropocentryczne, jak nazywanie roślin chwastami – szkodzą one człowiekowi, a nie przyrodzie. Przez wiele lat rugowano je z upraw, teraz wraca się do nich w zakresie naturalnych metod rolniczych. Warto zachęcać ogrodników do permakultury, do tego, aby zrozumieli coś, co próbują wyeliminować, by zrozumieli wroga, aby stał się on ich sprzymierzeńcem. Wciąż brakuje na Dolnym Śląsku rolników, którzy podjęliby się uprawy jadalnych chwastów do celów spożywczych – to koło zamknięte: tabu żywieniowe powoduje niski popyt, a niski popyt utrzymuje tabu, lecz warto je stale łamać. To dopiero paradoks: uprawiać chwasty! Oznacza to ni mniej, ni więcej przerwanie walki z nimi. Przykładowo cenny, zapomniany podagrycznik pospolity, zwany na Śląsku girz, gir lub girsz (z niem. giersch) tworzy w cieniu tak gęste łany, że zbiór nie wymaga sortowania, więc sprzedaż jest szybka i łatwa. Na Dolnym Śląsku nie ma jeszcze zauważalnych rolników ani ogrodników, którzy regularnie sprzedawaliby swoje chwasty jadalne. Tacy są już w Małopolsce. Czekam więc i promuję chwasty jadalne, może znajdzie się wreszcie odważny pionier, chwastologiczny rolnik lub ogrodnik, który zechce podjąć to wyzwanie. Konsumentów – zwolenników chwastnej kuchni – jest w naszym regionie coraz więcej, gromadzą się oni wokół kooperatyw spożywczych i bazarów lokalnej, czystej żywności. O sieciach konsumentów – w jednym z kolejnych odcinków.

 

Wolne rośliny

Jakie gatunki dolnośląskich roślin można zjeść? Jakie rośliny na Dolnym Śląsku są trujące? Na te pytania nie ma jednoznacznej i bezpiecznej odpowiedzi. Jako chwastożerczyni na drugie pytanie odpowiem: sałata z marketu. Wyhodowana na wielkim polu najprawdopodobniej pod folią, opryskiwana pestycydami i herbicydami, zerwana na długo przez sprzedażą (po zerwaniu traci szybko swe wartości odżywcze), przetransportowana na sklepową półkę i chwycona z niej przez konsumenta, który z nadzieją skonsumuje ją myśląc, że się zdrowo odżywia. W takiej sałacie nie ma nic przyjaznego, no, może prócz błonnika. Mniej szkód poczyni pierwszy lepszy chwaścik z miejskiej ulicy, choć nie polecam go jeść.

Jest też drugi powód, dla którego trudno jest odpowiedzieć na tak zadane pytania. Otóż każdy człowiek indywidualnie reaguje na nowe smaki i substancje. Jednemu one obrzydną lub zaszkodzą, innemu nie. Należy więc zawsze zaczynać od testów – próbować niewielkie ilości w stanie ugotowanym, wysterylizowanym przez min. 2 minuty w gotującej się wodzie. Każdy spożywa nieuprawne rośliny na swoją odpowiedzialność – właśnie dlatego nie znajdziecie ich w sklepach. W Niemczech jednak hoduje się zwyczajowo mniszek lekarski i sprzedaje na bazarach i w sklepach. Oni mogą? My też.

Na Dolnym Śląsku rośnie mnóstwo roślin leczniczych, z których część jest jadalna. Spożycie każdego gatunku jest kwestią indywidualną. Oto niektóre rośliny dolnego Śląska, które osobiście jadłam i żyję: pokrzywa, koniczyna, czosnek dziwny, jasnoty, tasznik, stokrotka, bluszczyk kurdybanek, babki, mniszek, podagrycznik, barszcz zwyczajny, szczaw, ziarnopłon, perz, łopian, przytulia, krwawnik, kuklik, rumianek, malwa, ślaz, czosnaczek, wyka, komosa biała, niecierpek, nawłoć, gwiazdnica, żywokost, chrzan, pięciornik, przywrotnik, żółtlica, kopytnik i parę innych… Niektóre rośliny mają jadalne liście, inne kwiaty, korzenie lub łodygi, inne są jadalne w całości. Mogę tylko zachęcić do stałej lektury tekstów o roślinach jadalnych, a także polecić seminaria chwastologiczne, które organizuje grupa Chwastożercy[8]. Na profilu znajduje się też album z literaturą przedmiotową, włącznie z artykułami dostępnymi online.

 

Anna Rumińska

 

Koordynacja: Slow Food Dolny Śląsk
 

 


Anna Rumińska – architektka, antropolożka kultury i biesiady, publicystka, konsultantka, kucharka, fotografka, właścicielka i liderka grupy eMSA Inicjatywa Edukacyjna oraz inicjatyw społecznych i kulinarnych, np. Chwastożercy, Splot Szewska, Hala Targowa Wrocław Reaktywacja, Solpol Pop House. Członkini Slow Food International, propagatorka ruchu slow na Dolnym Śląsku, liderka convivium Slow Food Dolny Śląsk. Stypendystka Uniwersytetu Wrocławskiego, stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, członkini Polskiego Towarzystwa Ludoznawczego. Pionierka pozaformalnej edukacji architektonicznej w Polsce, zajmuje się edukacją kulinarną, kulturową, promocją nieuprawnych (dzikich) roślin jadalnych, aktywizacją przestrzeni publicznej, politykami targowymi miast i wsi, uniwersalnym dizajnem, placemakingiem (miejscotwórstwem). Rozwija ławkologię i antropologię przestrzeni publicznej. Z pochodzenia wrocławianka.

 


[1] „Śniedne” znaczyło dawniej „jadalne”. Od tego pochodzi wyraz śniadanie oznaczające jedzenie, który z czasem zaczął oznaczać wyłącznie posiłek poranny.

[2] Cytat z licznych podręczników utrzymania terenów zieleni.

[3] K. Lynch, Obraz miasta, Kraków 2011.

[4] Cytat z ocen przechodniów – badania własne autorki.

[5] Czarne owoce ligustra są trujące. Czerwone owoce cisa zawierają części jadalne i trujące, więc również uchodzą za niebezpieczne.

[6] Ł. Łuczaj, Dziko rosnące rośliny jadalne użytkowane w Polsce od połowy XIX w. do czasów współczesnych, w: „Etnobiologia Polska”, nr 1, 2011, s. 62.

[7] Termin zaproponował Łukasz Łuczaj w artykule Dziko rosnące rośliny jadalne użytkowane w Polsce od połowy XIX w. do czasów współczesnych charakteryzując aherbię u Słowian, jako łagodną formę herbofobii, tj. strachu rozmaitych kultur przed zielonymi częściami dzikich roślin, innymi słowy niski stopień użycia tych części w codziennym jadłospisie.

[8] Chwastożercy na Facebooku: https://www.facebook.com/chwastozercy.