/
Jacek Inglot

Biogram

 

Jacek Inglot (1962) – ukończył filologię polską na Uniwersytecie Wrocławskim. Jest autorem powieści "Inquisitor" (1996), "Quietus" (1997) – obie nominowane do Nagrody im. Janusza A. Zajdla, "Porwanie Sabinek" (2008), "Eri i smok" (2009) oraz "Wypędzony" (2012). Mieszka we Wrocławiu. 

 

Twórczość

 

Proza:

"Inquisitor" (1996);
"Quietus" (1997);
"Porwanie Sabinek" (2008);
"Eri i smok" (2009);
"Wypędzony" (2012);
"Bohaterowie do wynajęcia" (2004) z Andrzejem Drzewińskim;
"Sodomion" (2015);
"Polska 2.0" (2016).

 

/
Próbka

 

Małpia matka (fragment powieści)

 

Przecisnęli się przez barykadę zrobioną ze stosu płyt chodnikowych i wagonu tramwajowego, całkowicie wypalonego, z którego został jedynie metalowy szkielet. Ktoś odrzucił z boku trochę płyt i między tramwajem a murem zrujnowanej kamienicy powstało wąskie przejście, mieszczące człowieka i ewentualnie wózek z drobnym szabrem. Po drugiej stronie wyszli na coś, co kiedyś mogło być skrzyżowaniem ruchliwych śródmiejskich arterii, a teraz było zasłanym odłamkami cegieł i szkła placykiem, otoczonym ścianami częściowo zburzonych domów. Pośrodku placyku stał, ogołocony z gąsienic, wrak T-34, z lufą smętnie opuszczoną do ziemi.
– Pan spojrzy, panie poruczniku, z pancerfausta walnęli – powiedział Walczak, wskazując na dziurę w burcie czołgu. – Poszedł zbiornik paliwa, sfajczyli się, czuć jeszcze.
Istotnie, w miarę jak podchodzili do wraku, coraz mocniej odczuwali gorzki smród spalenizny. Walczak podszedł do otwartego włazu, zajrzał do środka i głośno pociągnął nosem.
– Nie było co zbierać – zawyrokował. – Spalili się do kosteczki.
Nyczka czołg nie zainteresował. Wyciągnął z torby postrzępiony plan Breslau i próbował zorientować się, gdzie właściwe są. Korzycki wiedział, że musiała być to dzielnica Elbling, jej wschodnia część. Jak na standardy wrocławskie stosunkowo mało zniszczona, wiele domów stało, choć pozbawionych dachów, niektóre były wypalone lub pozbawione frontowych ścian, zburzonych wybuchem. Okolica wyglądała na zupełnie opuszczoną przez ludzi, nie widzieli nawet szabrowników, zwykle zawzięcie myszkujących w rozwalonych mieszkaniach.
– To by była... – Nyczek podsunął mu pomięty plan pod nos – Michaelstrasse, skrzyżowanie z Matiasem... tak mi się zdaje.
R ozejrzał się po okolicznych domach w poszukiwaniu tabliczek z nazwą ulicy, daremnie, bo narożne kamienice zostały zbombardowane i przemieniły się w osypujące się kupy gruzów. Korzycki pomyślał, że powinni pójść na wschód, w stronę Kaiserstrasse – nawet jeśli się zgubią w tym nieoznakowanym labiryncie ruin, to prędzej czy później będę się musieli natknąć na wyburzoną dzielnicę. Placu długości dwóch kilometrów nie sposób przegapić.
Walczak ciągle się kręcił wokół wypalonego czołgu, jakby mógł tam znaleźć coś interesującego. Niewiele będę miał pożytku z tego szabrownika, pomyślał, obserwując, jak tamten zagląda pod wrak, jakby spodziewał się tam znaleźć Bóg wie jakie skarby.
Poczuł, że Nyczek trąca go w ramię.
– Panie poruczniku, pan to słyszy?
W głębi domniemanej Michaelstrasse coś się działo. Co prawda nic nie widzieli, ale panującą wokół martwą ciszę zakłócały dziwne odgłosy, wyraźnie słyszeli przenikliwy ni to lament, ni to skomlenie. Coś czy ktoś nadchodził z głębi ulicy – nie mogli go zobaczyć, bo widok zasłaniały sięgające pierwszego piętra ceglane osypiska, tarasujące w wielu miejscach ulicę. W ten kwartał dzielnicy trafiła wyjątkowo celna seria bomb burzących. Wskazał Nyczkowi stanowisko za po prawej stronie czołgu, za stertą pustych skrzynek po pociskach. Walczakowi nie musiał nic mówić, milicjant wcisnął się pod spód spalonego pojazdu, robiąc sobie zaimprowizowaną strzelnicę z kilku odłamków strzaskanych płyt chodnikowych. Sam wpadł do zburzonej bramy i przypadł we wnęce, w której kiedyś były solidne, pewnie dębowe drzwi – została po nich wysadzona z osady, posiekana odłamkami framuga. Z palcami na spustach czekali. Dziwaczne odgłosy to cichły na chwilę, to znów rozbrzmiewały głośniej, jakby lamentującym istotom brakowało tchu lub opadały z sił.
Pokazały się po kilku minutach, wynurzając się niespodziewanie zza zalegającej na jezdni kupy gruzu. Pierwsza szła matka, wielka, wychudzona szympansica o jasnobrązowej, podpalanej na rudo sierści. Szła pochylona, w typowo małpi sposób podpierając się rękoma. Nawet z tej odległości można było zwierzęciu policzyć wszystkie żebra. Zostawiała za sobą krwawe ślady, widać się poraniła na zasłanej gruzem i potłuczonym szkłem jezdni. Za nią wlókł się mniejszy szympans, pewnie jej dziecko – też wyglądał na poranionego, ale gdy zostawał za bardzo z tyłu, zrywał się, podbiegał do matki i przytulał się do jej boku, rozglądając z obawą po zrujnowanej ulicy. To malec wydawał te dziwaczne, ni to ludzkie, ni to zwierzęce, żałośliwe odgłosy. Matka poruszała się bardzo ostrożnie: przystawała tu i ówdzie, zadzierała głowę i węszyła, przepatrując rumowiska, czasem podnosiła coś z ziemi, oglądała i odrzucała ze wstrętem. Korzycki pojął, że zwierzęta były głodne i ruszyły w miasto w poszukiwaniu jedzenia.
Nyczek poruszył się i chciał podnieść, ale Korzycki głośnym psyknięciem kazał mu dalej leżeć.
– Musiały zwiać z zoo – powiedział chłopak. – Większe zwierzęta zjedli w czasie oblężenia, te musiały uciec. To zoo jest gdzieś na Bischowswalde... Pewnie nikt nie pilnuje.
Małpa, zaniepokojona nieznanymi głosami, przystanęła. Patrzyła w ich kierunku, prawie wyprostowana, z daleka podobna do niewysokiego, przygarbionego człowieka.
– Fiedler pisał, że Indianie potrafili zrobić z małpy całkiem dobrą zupę... pan pewnie też to czytał, panie poruczniku.
Usłyszał, jak Walczak odciąga zamek pepeszy.
– Małpa w zupie czy potrawce, wreszcie jakieś świeże mięso... – mruknął i zaczął się przymierzać do strzału.
– Ani mi się waż! – syknął ze złością Korzycki. – Spróbujemy je złapać.
Nyczek wlepił w niego zdumiony wzrok.
– Ale po co... – wyjęczał. Korzycki nie słuchał, zastanawiając się, jak to zrobić. Nie mieli żadnych sieci ani sznurów. Pomyślał, że zwierzęta powinny być oswojone, w końcu pochodziły z zoo. Może same podejdą, jeśli się je odpowiednio zachęci?
Ostrożnie, starając się nie robić hałasu, wyszedł zza węgła. Pistolet schował wcześniej do kabury i pokazał szympansicy puste ręce. Zwierzę spojrzało wprost na niego – widział jej oczy, czarne, wilgotne i pełne przejmującej, wprost ludzkiej rozpaczy. Drgnął, uderzony tym spojrzeniem niczym biczem. Uczynił zachęcający gest, żałując, że ma w kieszeni bodaj ogryzka jabłka. Szympansica stała bez ruchu, wciąż wyprostowana, patrząc to niego, to na Nyczka, który wylazł zza skrzynek i stanął za jego plecami. Małpi malec, widocznie coraz bardziej głodny i zniecierpliwiony, trącił matkę
w bok i zakwilił dojmująco. To zdecydowało. Szympansica porwała dziecko, zarzuciła sobie na plecy, i, przygięta pod ciężarem, pobiegła w bok i zaczęła wspinać się po gruzowisku, najwyraźniej chcąc zniknąć w ruinach. Coś nim targnęło, uświadomił sobie, że to Nyczek szarpie go bez pardonu za rękaw.
– My stąd wiejmy, panie poruczniku. Tam są miny!
Dopiero teraz zauważył wetkniętą w gruzy obłupaną deskę, z rosyjskim napisem nabazgranym czarną farbą: „MI MI NY”. Szympansica zmierzała dokładnie w to miejsce, zatrzymała się przed tablicą, odwróciła się i spojrzała na Korzyckiego przenikliwym małpioludzkim wzrokiem, tym razem pełnym rezygnacji i niewypowiedzianego smutku. Poczuł, że coś go ściska za gardło. Machnął do niej rozpaczliwie, pokazując na dół, na ulicę, w idiotycznej nadziei, że zwierzę zrozumie, zawróci i zejdzie. Ale szympansica zignorowała to wezwanie, odwróciła się, ominęła tablicę, weszła wyżej, wspięła się na szczyt częściowo zburzonej szczytowej ściany stojącego tu niegdyś budynku i zniknęła w głębi gruzowiska.
– W nogi! – wrzasnął Nyczek. – Za czołg, szybko.
R zucili się w kierunku wraku, pod którym wciąż leżał Walczak. Gdy usłyszał, co się świeci, wpełzł głębiej pod podwozie. Ledwo dopadli wypalonej skorupy i zdołali przyklęknąć, rozległ się ogłuszający huk. Resztki domu, w którym skryła się szympansica, rozprysły się na boki. Deszcz odłamków zabębnił o pancerz, kulili się rozpaczliwe za czołgiem, mając nadzieję, że posiadają wystarczającą osłonę. Podniosła się chmura ceglanego pyłu, zasnuwając całą ulicę. Kasłali, przyciskając usta do rękawów i próbując oddychać przez płótno. Musieli poczekać, aż kurz opadnie. Kiedy się podnieśli, zobaczyli, że na miejscu domu widnieje wielki lej, obramowany na brzegach wielkimi bryłami skruszonego muru. Wybuch okazał się tak silny, że runęło także kilka ścian kamienic stojących po drugiej stronie ulicy. Rumor walących się murów zdawał się trwać bez końca.
– Tyli dobrego mięsa się zmarnowało – powiedział Walczak, który ze stęknięciem wygramolił się spod czołgu.
– Co prawda to prawda – westchnął Nyczek. – Tamtędy lepiej już nie iść, trzeba to obejść. To była jak nic półtonówka. Ruskie mają dobre bomby, nie ma co.
Korzycki milczał, myśląc o szympansicy znikającej między murami, tulącej uczepionego u szyi malca. Myślał o jej niezwykłych oczach, w których
prócz żalu chciałby ujrzeć wybaczenie. Ale tym mieście był to towar najbardziej deficytowy.
– To którędy pójdziemy? – zapytał Nyczek, podsuwając mu pod nos plan miasta.

 

 

[Historia o małpie błądzącej wraz z dzieckiem po wrocławskich ulicachw pierwszych dniach po zajęciu miasta jest prawdziwa, wspominają o niej relacje pionierów. Nikt nie napisał, co się stało z małpią mamą i jej dzieckiem – a to znaczy, że pojawia się sposobność użycia pisarskiej wyobraźni.
Losy wrocławskiego zoo okazały się tak samo tragiczne jak i całego miasta. Podczas oblężenia część zwierząt wybito (brakowało paszy), inne po kapitulacji zostały bez dozoru, a szabrownicy i maruderzy traktowalizoo jako miejsce zaopatrzenia w świeże mięso. Materialne zniszczenia były
tak wielkie, że pozostałe przy życiu zwierzęta wywieziono do innych ogrodów zoologicznych. Wrocławskie zoo otwarto ponownie w lipcu 1948 roku].

 

 

Jacek Inglot