/
Tomasz Majeran

Biogram

 

Tomasz Majeran (1971) – ukończył filologię polską na Uniwersytecie Wrocławskim. Opublikował książki poetyckie "Elegia na dwa głosy" (1994), "Ruchome święta" (2001), "Koty. Podręcznik użytkownika" (2002) oraz "Xięgę przysłów (1999)". Mieszka we Wrocławiu. 

Strona autorska: https://majeran.pl.

 

Twórczość


Poezja:

"Elegia na dwa głosy" (1994);
"Ruchome święta" (2001);
"Koty. Podręcznik użytkownika" (2002, wydanie II z ilustracjami Poli Dwurnik 2017).

 

Proza:

"Xięga przysłów (1999).
 

 

/
Próbka

 

Ruchome święta (fragmenty wybrała Aldona Kopkiewicz)

 

 

Śnieg, światło

 

Pejzaż jest dany z góry i nie ma widoków

na lepszy. Przede wszystkim śnieg, światło

pod kołami samochodów, słone światło

bez widoków na przyszłość jasną i solenną

 

niczym oferty biur podróży przed karnawałem.

Ale powiedz sam - czy coś w okolicy może psuć

się solenniej niż śnieg i światło w oczach

karpi w wigilijnych wannach? Myślę, że koła

 

samochodów wzięte w obroty przez zwały soli;

i myślę, że oferty biur podróży w oczach karpi

na śmietnikach. Wszystko odbija się wszystkim,

 

o czym mówię bardzo podniecony, czując

smak soli na spierzchniętych wargach, choć wolałbym

komu innemu pozwolić na to smutne odkrycie.

 

 

 

Wysokie okno

 

Nie należę do tych, którzy myślą,

że mówią samymi pointami, ale

stwierdzić, że rzeczywistość wertykalna

jest, to znaczy

 

wali się nam na łeb z wysokiego okna,

a my próbujemy trzymać pion,

no więc stwierdzić to szybko, serio

i od niechcenia, jest czymś pociągającym

 

jak wczorajszy wieczór, kiedy spokojnie

zapaliłem fajkę i siedziałem sobie paląc.

Nikt nie wszedł, nikt nie zadzwonił, nic

 

się nie działo, nikogo nie obchodziło,

czy nie zmarłem lub nie pojechałem do El Paso.

I niech nie wie libido, co czyni id.

 

(z Raymonda Chandlera)

 

 

 

Wiersz

 

Swoje sprytne światło ma sobota,

nawet inne niż niedziela, niż poniedziałek.

Ten, który wymyślił strobo, wyszedł

nad ranem kupić mleko, bułki i cukier

 

i dostał po oczach rykoszetem od słońca,

przez liście akacji albo leszczyny. Taki los.

Ale czy widział on kiedy wszystkie gwiazdy na niebie

jak ten, który dzień wcześniej wymyślił neon,

 

łapiąc w siatkówkę cudowną tęczę na plamie

benzyny podczas postoju w podłym barze

na rogatkach Las Vegas albo

 

ten, który wymyślił światła mijania, patrząc

w błędny ognik kursora na monitorze,

przy marnym, acz niechybnym końcu wiersza?

 

 

 

Rejs

 

Kwiecień. Zieleń

nadpływa parostatkiem. Świat starannie

poci się: jemioły, łopiany, jaszczurki, gołębie,

bukiet embrionów na gałęziach, kępki trawy

 

w porach ziemi. Biegnie pies po kocich łbach

i poci się też. I nie ma już rzeki obrosłej krą. Krwią.

Krą. Nie ma rzeki obrosłej krą, jest rzeka

obrosła wiosennym mułem. Kałem. Mułem.

 

Jest rzeka obrosła mułem i muł poci się też.

A poeta mówi o przyrodzie i żadnego zdania

nie odkłada na piękne później, ponieważ pracuje

 

w szarej strefie mózgu i wie, że zawsze

od czegoś trzeba zacząć, więc dyskretnie

rozchyla płatki zazdrostek, patrzy (i poci się też).

 

 

 

O lecie

 

Połowa czerwca, upał; odmawiam udziału

w festynie szczerości i zakładam prochowiec.

Bardziej bankrut niż parias – cokolwiek powiem

obróci się przeciwko mnie: Po trupach kałuż

 

idę pod młotek słońca i cierpię z powodu

podartych butów (po moim trupie nie zostanie

tu wielki majątek). Bardziej bałwan niż wygnaniec –

jeśli mam w sobie miłość, to miłość do lodów.

 

Bardziej błazen niż kapłan, lecz we własnej parafii,

wzywam nadaremno imienia Pana Boga,

bom sobie spodnie pochlapał keczupem z hot doga.

 

Bardziej bufon niż serio, więc szlag mnie nie trafi,

choć jakaś burza przydałaby się w tym mieście,

skoro ciągnę swego trupa wśród trupów: już, jeszcze.

 

 

 

***

 

Listopad, puste ulice przed zmierzchem, wiatr.

W taką porę nic tylko brnąć po kolana

w tumanach liści z białym balonikiem

w dłoni lub strzelić sobie w łeb. Za wszelką

 

cenę wyłamać się z pejzażu. Oto

jest odpowiedź. A pytanie to samo,

co zawsze: dokąd podąża gasnący

uśmiech na wargach dnia, na moich wargach?

 

Bo jednak mijam. I drżę jak ten cymbał

brzmiący głosami zmarłych, niekochanych.

Bo czarno widzę, panie Schopenhauer,

 

bo łapię się za głowę i znajduję

we włosach porzucony przez topolę

liść miłosny. Czy poznam jego treść? Nie.

 

 

 

 

Tomasz Majeran