/
Agnieszka Mirahina

Biogram

 

Agnieszka Mirahina (1985) − absolwentka filologii rosyjskiej i polskiej na Uniwersytecie Warszawskim i Uniwersytecie Wrocławskim. Opublikowała dwie książki poetyckie: "Radiowidmo"(2009) oraz "Do rozpuku" (2010). W 2010 roku nominowana do nagrody wARTo. 

 

Twórczość

 

Poezja:

"Radiowidmo" (2009);
"Do rozpuku" (2010);
"Widmowy refren" (2014).

 

/
Omówienie

               

Grzegorz Czekański: Złomiarska poezja Agnieszki Mirahiny

 

 

Raz

 

Mam znajomego, według którego wszystkie warszawskie miejsca eksterminacji polskiej czy żydowskiej społeczności z czasów wojny należałoby przekształcić w zony. Wyludnić, spustoszyć, odrzeć z jakichkolwiek znaków nowoczesności, przywrócić topografię sprzed ponad półwiecza, otoczyć zasiekami, okopać i zakazać wstępu na zawsze. Wszystko dla okazania zabitym należnego miejsca, co zasadniczo mamy przecież w głębokim poważaniu. Tak przynajmniej twierdzi.

 

Dwa

 

Można też inaczej. Bo jak w tym kontekście odczytać wypowiedź Agnieszki Mirahiny, która przed opublikowaniem swego arkusza Wszystkie radiostacje związku radzieckiego (2008) w wywiadzie udzielonym niżej podpisanemu mówiła tymi słowami: „Bardzo lubię to miejsce, Umschlagplatz i cały Muranów. Paradoksalnie, panuje tam dobra energia. Mieszkałam rok na Muranowie i teraz, kiedy jestem w Warszawie, najchętniej włóczę się właśnie tam. To miejsce wycisza i daje dużo pozytywnej energii”? Wydaje się, że trzeba na to spojrzeć bez specjalnego zdziwienia: Mirahina ma oko na zmarłych. Ma wyostrzony również inny zmysł, który stanowi o funkcjonowaniu Wszystkich radiostacji związku radzieckiego, ale który rzutuje też na nowsze kawałki tej poezji. Zmysł powonienia? Raczej nie. Prędzej: „przyłożysz ucho do ziemi usłyszysz morze/trzaski szumy głosy fale mnie ja/już bez pośpiechu będę/lizać ci uszy”. Przyjmiesz więc taką propozycję, czytelniku? Nasłuch został już uruchomiony.

 

Dwa i pół

 

Znów będę się powtarzał, sprawa wydaje się istotna. Bo jeżeli uznać, że jednym ze wspólnych mianowników dla młodszego pokolenia pisarzy wciąż jest brak uczestnictwa w historycznym, długotrwałym, zbiorowym wydarzeniu (pomijając rzekomą „doniosłość” pokoleniową śmierci JP2 czy ofiar/męczenników Tu-154), to Agnieszka Mirahina wykorzystuje sprawdzony patent na przełożenie tej zależności na papier. Jak to wygląda? „Try walking in my shoes” – śpiewali wiele szmatów drogi temu cudni chłopcy z Depeche Mode. Autorka Wszystkich radiostacji... wchodzi – idąc tym tropem – w czyjeś buciska, ale to, co odróżnia ją od innych posługujących się tą konwencją poetów, jest  – pozostając w kręgu szewskich metafor – swoboda, z jaką w tym obuwiu się odnajduje. Obce, znoszone, podziurawione czasem kamasze pasują na nią lepiej niż te wypucowane, wypieszczone, błyszczące na glanc. W skórze innego – wygodniej niż we własnej.

Spokojnie, nie zwariowałem. Nie twierdzę, że poetka jest inkarnacją postaci przewijających się w tych wierszach, od Dzierżyńskiego po któregoś z nazistów, boginię Isztar czy znanych z europejskiego międzywojnia notabli. Nie ma tu miejsca na spirytystyczne seanse, łzawe wzdychanie do czarno-białych (a właściwie czarno-beżowych, zważywszy na przewlekłą utratę barw) fotografii w stylu późnego Jacka Dehnela. Mirahina ma to wszystko w krwiobiegu. „ona ma swastykę na brzuchu i robaka w sercu/oczy jej błyszczą tylko wtedy kiedy walczy lub kocha”. Bez czołobitności, zresztą, najlepsze kawałki układa wtedy, gdy podgrzewa je jakąś taką perwersyjnością: „bo ta dziewczyna to tajfun, ta dziewczyna to słońce/a ja? król słońce//i zachód tego jedynego mojego słońca będzie naprawdę ładny/będzie taki jak trzeba taki, że ręka sama wsunie mi się w spodnie”.

Jest też ironicznie, taka ironia ex post, jak mrugnięcie okiem bohaterki w Psie andaluzyjskim. „riefenstahl mnie uwodzi i oszwabia”. Dalej. W najlepszym chyba przystanku afryka wszystkie te porządki przechodzą przez pryzmat, zmieniają postać, nakładają się, by w końcu spotkać się w łóżku. Świetny erotyk, na marginesie: „dziś była ciepła  noc kiedy do niej przyszłam a kiedy już przyszłam noc zrobiła się gorąca. to był przystanek afryka. nie sądziłam, że tak szybko dojadę z nią do afryki”. Tym sposobem dojeżdżamy do ostatniego akapitu. Tak jak w zamieszczonej na blogu Mirahiny rozmowie mistrza pisarza z czytelnikiem: „ja piszczę, a ty szczytuj”.

Dużo cytowania, ale sytuacja czytelnicza jest też taka, że aż chce się dzielić z dźwiękami dobiegającymi ze źródła, z radiostacji, z gigantofonu. „mówi moskwa pracują wszystkie radiostacje związku radzieckiego mówi/moskwa. Komunikat został wysłany. każde słowo to rozkaz przez wszystkie przypadki trzaski szumy zakłócenia/pracują wszystkie radiostacje związku radzieckiego”. Nasłuchujcie, bo „na początku było słowo które zorganizowało armie dywizje pułki”. Stój na baczność, jeżeli nie chcesz, aby „zostało użyte przeciwko tobie”. Sprawa na ostrzu noża. „pracują wszystkie/radiostacje związku radzieckiego”.

 

Trzy

 

Niech żyje brawura: widmo słabości uniosło się nad Radiowidmem. Nad debiutem Mirahiny z 2009 roku, którego zapowiedzią miał być omówiony wyżej arkusz, ale nią do końca nie był, mimo że część tekstów z radiostacji odnajdziemy również w debiutanckiej książce. Nie chcę przez to powiedzieć, że wysmyknięcie się z paradygmatu, w którym umieściłem sobie pisanie Mirahiny na bazie lektury kilkunastu wierszy radiostacji, uznaję niniejszym za feler. Ale czy można uznać Radiowidmo za niedokończony projekt arkusza? Chyba można.

Bo tak: poznawszy zakusy pisarskie autorki, wersję demo poetyki, którą – jak można było założyć – będzie ona uprawiać i roboczy model wiersza, którego zręby można było poznać we wszystkich radiostacjach…, odbiorca powinien – a przynajmniej mógł – sobie wykształcić pewne wyobrażenie czegoś takiego jak wiersz Agnieszki Mirahiny. Tego, w jakich poetyckich kręgach ta poetka się porusza. Dokąd lubi się zapuszczać. Gdzie się szwęda. Z kim przebywa. Na kim się wzoruje. Pod czyim jest wpływem. Jakimi możliwościami dysponuje. Tego wreszcie, jakie są słabsze i mocniejsze punkty wierszy, które czytelnikowi są tu serwowane. Mając taką świadomość, tym większe było zaskoczenie po lekturowym wślizgnięciu się w Radiowidmo. Dlaczego? Bo jest to poezja, bez obrazy – złomiarska.

 

 

Trzy i pół

 

Jak to? Nie chodzi tylko o pierwszy kawałek z tej książki (Złomiarze biorą wszystko), ale o ogólną zasadę organizacji wierszy zgromadzonych w Radiowidmie. Mam tu na myśli teksty w pierwszej kolejności napędzane przez żywioł dość chaotycznej przypadkowości. Ale nie, nie przez grzeczny harmider, stateczny rozgardiasz czy leciutkie nieuporządkowanie. Mamy tu jakości namacalne. Bo tymi wierszami rządzi zasada przypadkowości naćpanej. W tych wierszach dochodzi do niekontrolowanego rabanu. To poezja kolekcjonerska. Łapczywa. Kitrająca w kieszeniach błyskotki.

OK, fajnie. Możemy sobie tak metaforyzować, rozsmakowując się pisząc, co to za niezwykłe doświadczenia Radiowidmo nam przynosi. Możemy się wznosić na coraz to wyższe poziomy abstrakcji w ucieczce przed konkretem sytuacji, w której znajdzie się ten (w tym momencie niżej podpisany), kto spróbuje coś o tej książce powiedzieć bez popadania w manierę krytycznoliterackiej fenomenologii. A ja, nie dość, że w nią popadam, to wciąż nie odpowiedziałem, o co mi z tym złomiarstwem chodzi. Więc po kolei:

1) Najbardziej automatycznie nasuwające się skojarzenie: recykling. Ale przecież gdyby osadzić wątek recyklingowy na przykładzie poezji Mirahiny, to wypadałoby się również odnieść do poezji – niech jej będzie – nowoczesnej jako tworu bazującego na metodzie i poetyce recyklingu. Następnie zaś wypadałoby się odnieść i do innych dziedzin sztuki, gdzie recykling rządzi, recykling radzi, recykling nigdy cię nie zdradzi. Wypadałoby to także jakoś teoretycznie podbudować. A skoro tak by wypadało, to najlepszy powód, żeby tego nie robić i poprzestać na stwierdzeniu, że o ile przetworzeniu we wszystkich radiostacjach związku radzieckiego ulegały w większości płaszczyzny historyczne i świadomości zbiorowe, to w Radiowidmie kierunek przetworzenia zbiega się z płaszczyzną geograficzną i świadomością jednostki (np. Kawałek Finlandii);

2) W niektórych wierszach debiutanckiej książki Mirahiny spotyka się na perspektywę włóczęgowską – nie mówię, że zawsze, ale co najmniej kilkakrotnie wprowadzana jest sytuacja różnego typu bezdomności: „żyję w taborze i kiedy tak śpię  na wypożyczonym brudnym/materacu moje sny są bogatsze o kilka groszy”. Co oczywiste, możemy przyjąć, że wiedzenie takiego życia warunkuje byt człowieka m.in. od wartości znalezionych przedmiotów, które można spieniężyć, przeznaczyć na handel wymienny czy w jakiś sposób wykorzystać – albo uznać za swoje osobiste znalezisko i wykluczyć z niego materialne korzyści. Nie odkryjemy przecież Ameryki mówiąc, że w przedmiot wpisana jest przecież jakaś przeszłość poprzedniego właściciela – ten wątek wydaje mi się mimo wszystko szczególnie ciekawy; 

3) Wyczuwalna w Radiowidmie jest szersza tendencja wpisywania w powiedziane słowo mocy sprawczej: „gdybym się potknęła i powiedziała ogień, w okamgnieniu wyleciałaby/w powietrze” (Żelazo). Jest to w jakiś sposób związane ze spontanicznym charakterem przemieszczania się jednostek zaludniających ten tomik wierszy – jednostek, których pociąg ciągle odjeżdża. A jak nie pociąg, to przecież można zawsze na stopa. W każdym razie chodzi mi o uchwycenie tego momentu: opowiadający w Radiowidmie, znajdując się w ciągłym ruchu – dookreśla się przez ciągłą zmianę. To m.in. dzięki temu – tak to widzę – jest w stanie prowadzić jako taką egzystencję. W wariactwie ciągłych rotacji na nowo odnajdywać się w tzw. rzeczywistości. Jako ktoś nieprzypisany do konkretnej topografii. Ktoś kpiący z pojęcia granicy;

4) Co za tym wszystkim idzie, ten cały złomiarski patent na wiersz może się okazać w pewnej mierze dwuznaczny: niektóre z nich, tak nasycone obecnością wyszperanych szpargałów, jakimś napotkanym szrotem i poukrywanymi perełkami, przykrytymi stertą szmat – w zależności od ustawienia głosu można odczytać zarówno za przejaw słabości, jak i siły Mirahiny. Zresztą, spójrzcie na to:

 

nakłada się wszystko na siebie i siebie

na końcu przykłada aparat do oka jak

zimny okład przeciwbólowy mechanizm

obrotowy oko w zenicie tęcza tylko jakaś nitka

się za mną ciągnie chyba gazociągu

szukasz kobiety twojego życia?

może chociaż z twojego miasta?

chcesz budzik szacunek? pierwszy milion

trzeba zarobić na ringu drugiego nie będzie

bo traci się pieniądze tracąc kontrolę

już nic nie widać w zenicie kiedy przymknąć

oczy na światło pojawia się tęcza w smutnych

kolorach chemii w dole pod stopami to nadir

i pasikoniki jak charty skaczą do gardła

 

(Podkład)

 

Tropów specjalnie nie trzeba nawet szukać. Same pchają się w kadr. Zwróćmy uwagę na początek („nakłada się wszystko na siebie”). Ktoś powiedziałby: palimpsest. (Nawiasem, bardzo ładne słowo). Że ten cały podkład to palimpsest w momencie odkrycia znaczenia. Z drugiej strony – przeczytajmy podkład jako make up, sztuczne podrasowanie powierzchni twarzy, zakrycie felerów i przerysowanie (czy lepiej: podrasowanie) jej cech, by tak rzec, pozytywnych. Na takich dwóch biegunach, myślę, moglibyśmy rozpiąć ten wiersz: potrzeba ujawnienia zakrytego jest tu wprost proporcjonalna do potrzeby eksponowania urody tego, co zostanie wyjawione – przy jednoczesnej świadomości fingowania całego aktu.

OK. Można by pewnie wymyślić trzy tysiące innych interpretacji, gdyby nie okazało się, że proces budowania interpretacji jest zakłócany: a) nietrafionymi grami z frazeologią i semantyką („chcesz budzik szacunek?”), które często sprawiają wrażenie gagów z czkawką; b) brakiem współpracy poszczególnych części składowych wiersza, który staje się tekstem o zbyt wielu prędkościach; c) nieskuteczną próbą odcięcia tekstu się na poziomie puenty, która nie przebija się przez kolejne partie tego gęstego korpusu, a i puent w tym krótkim wierszu co najmniej moglibyśmy wyodrębnić kilka, gdyby ze sobą współgrały. Tak to przynajmniej widzę.

 

 

 

Cztery

 

Tytuł książki Mirahiny Do rozpuku (2011), wskazywać może na niedoceniony profil tej poezji, o którym wcześniej raptem tylko napomknąłem: dowcip. Dowcip ironiczny, jasne, bo wszyscy są dziś ironiczni. Ale niekiedy także dowcip samolubny, zapatrzony w siebie, zwłaszcza gdy jego działanie koncentruje się na kosmetycznej destabilizacji systemu języka, np. na przetrącaniu frazeologii w wersji soft. Poza tym mam wrażenie, że w Do rozpuku Mirahina bardziej zdecydowanie niż we wcześniejszych wierszach próbuje grać z podobieństwami brzmieniowymi („wysadzą cię na stacji jakieś uwagi? Odwagi”), ale raczej nie w celu wydobycia nowych sensów w miejsce przypisanych im słownikowo znaczeń. Intencja wydaje się właśnie raczej humorystyczna – nie semantyczna: „dopiero jestem na wizji koło drogi nie mam ręki ani nogi” (Potrzask). Naprawdę, nie żartuję.

 

Cztery i pół

 

Jeżeli zgodzić się z tym, co napisałem kilka akapitów wcześniej, czyli z tezą o zatrzymaniu się w pół drogi poezji Mirahiny w Radiowidmie w stosunku do momentu wyznaczonego wcześniej przez wszystkie radiostacje związku radzieckiego, to jaki należałoby mieć stosunek do – Do rozpuku? Wydaje się, że trzeba po prostu przyjąć do wiadomości zmianę kursu, ale jednocześnie oznaczałoby to pogodzenie się z wypunktowanymi wcześniej uwagami. Słowem: czy ostatnia książka Agnieszki Mirahiny to poezja: 1) już ugruntowana, pewna siebie, pogodzona ze swoją tożsamością; czy raczej 2) niestabilna, węsząca, wciąż budowana, pozostająca w ciągłym ruchu, nieskonkretyzowana? Uważam, że raczej to drugie.

Chyba trzeba uznać za kiczowate opisywanie danej książki wychodząc od jej oprawy graficznej, ale w tym przypadku wypada uczynić wyjątek i to całe ryzyko kiczowatości po prostu wziąć na klatę. Dosłownie, bo przecież okładce Do rozpuku uwieczniony został cios z główki Zidane’a w korpus Materazziego w pamiętnym meczu Francja-Włochy podczas Mistrzostw Świata w 2006 roku w Niemczech. To ciekawy trop, który dość dobrze zapowiada intencję książki: Do rozpuku jako pozornie gwałtowna próba wtargnięcia w odbiorcę, tyle dobrze zapowiadająca się, co ostatecznie nietrzymająca się tzw. kupy. Mimo że jako pojedynczy akt uderzenia całkiem efektowna, to niemająca szans wyrządzić poważniejszych uszkodzeń – choć z drugiej strony, być może ten wątek sobie tylko nadinterpretuję i nie taka jest ostatecznie intencja odautorska tej książki.

W każdym razie zahaczamy tu wreszcie o kluczowy dla mnie problem z Mirahiną – o problem precyzji. O celowanie w konkretnym kierunku, zamiast strzałów na oślep. Po części wiąże się z tym kwestia spójności, ale czasem możemy sobie tę kwestię odpuścić, jeśli mamy do czynienia z poezją pięknej katastrofy. Tu jednak napotykamy inną okoliczność – roztargnienie Mirahiny rozrzedza jej teksty. Podczas gdy gęstość była jedną z kategorii dominujących we wszystkich radiostacjach, do których ciągle wracam, to późniejsze teksty poetyckie – na przykładzie Do rozpuku – tracą rezon, ucieka z nich (nie całkiem, ale w znacznym stopniu) mantra dziecięcych zaklęć i liryczne szaleństwo, którym poetka dysponowała wcześniej. Nie oznacza to przy tym aktu kapitulacji Mirahiny. Po prostu ustawiłem jej poprzeczkę odpowiednio wysoko do oczekiwań, które kreślę wobec jej poezji.

Przyjrzyjmy się jeszcze Do rozpuku od innej strony: czego dotyka ta książka? Wspomniałem wcześniej o włóczęgowskich aspiracjach tej poezji i faktycznie jest coś na rzeczy. Te wiersze zawsze się gdzieś spieszą, poetka ponagla je, przyspiesza, jakby za moment miałoby już być za późno, bo nadciąga sytuacja zagrożenia, więc trzeba wiać, zbierać manele, pryskać w trymiga. Tutaj „wszystkie połączenia są nerwowe” (Bez konserwantów. Noc benzynowa). Wrażenie tymczasowości jest tu nieodzowne: „jestem wartownikiem który przekracza swą zmianę/z widnokręgu w widmokrąg” (Flagowanie). Albo inaczej – „jeszcze kołuję nad miastem/zapewne widzi mnie jakieś dziecko celuje palcem i trafia”, by po tym trafieniu przesiąść się do komunikacji miejskiej: „tyle tu połączeń że trudno zdążyć/trudno byłoby zdążyć tylko na jedno/już z dziesięć biletów skasowano mi nad głową” (Sampo). Z jednej strony mamy więc silne wrażenie jednoczesności, z drugiej odczucie stałej konieczności przesiadki, byleby nie zagrzać miejsca na zbyt długo, bo zabawa może się wtedy znudzić: „tramwaje ścigały po całym mieście żeby kogoś trącić to była zabawa” (Pieszy rajdowy).

Czy czegoś nam to nie przypomina? Może się wydawać, że Mirahina stosuje figurę flâneura, którego tym razem szykuje się na wojnę, choćby polsko-ruską, a może i polsko-polską. Grunt że na jego wyposażeniu znajduje umiejętność poetyckiego zakłamywania rzeczywistości troszkę jak z Las Vegas Parano (pozór trzeźwości po spożyciu potęguje stan upojenia) i opowiadający/opowiadająca nie zawaha się ich użyć. To jeszcze nie wszystko. Bo mam wrażenie, że silniej niż kiedykolwiek przebijają się u Mirahiny jakieś społeczne przebitki. Czasem zupełnie campowe: „widziałam husarię w różowych/piórach ciągnącą ulicami z/sennego koszmaru/polską ciężką jazdę na rewii i scenie/jej tęsknotę za byciem online” (Polska jazda ciężka jazda). Przy tej pojawia się Żyd-Polak żywcem z wiersza Konrada Góry, który raptem wprowadza innego bohatera, poszukiwacza złota jak ze Złotych żniw Jana Tomasza Grossa: „to żniwa/złote chłopaki złote zęby/psy gotowe chwytać mięso w locie/musi być ich tu więcej bo żydowskiego cmentarza/już nie ma”. Jedziemy dalej.

A dalej możemy spotkać krótką charakterystykę naszego narodowego charakteru:

 

wleczona po kraju na wylot
kraju na wylot i oścież

nienawiść niesiona w pysku dla
młodych to pora
karmienia w bramach


pora od ziarna i plew

 

(Oścież).

 

 

A raczej moglibyśmy tak to nazwać, bo nawet jeżeli by się uprzeć i uznać ten wiersz jako klasyk młodego zaangażowania w poezji, to wówczas – gdyby się nad tym zastanowić – byłoby to zaangażowanie w falsyfikację: w przeinaczanie zastanej rzeczywistości w rzeczywistość nawet nie wyobrażoną, tylko poddaną perspektywie na moment przed strzeleniem sobie w łeb –  ślepym nabojem. Oswajanie otoczenia to nadanie życiu cech wyabstrahowanych z realizmu, przetworzenie go na swój prywatny sposób regułami, które ustanawia poetka, i w które wmontowuje opowiadające w tej książce postaci. A ponieważ mam wrażenie, że znów zaczynam mówić pokrętnie i cały ten tekst zamienia się w bełkot, przejdźmy do prostego kodu, mówiąc: zakończenie.

 

Pięć

 

Całe to gadanie zmierzało w gruncie rzeczy do próby określenia poezji Agnieszki Mirahiny w kategoriach dość długiego momentu przejściowego, który się jeszcze nie zakończył i prawdopodobnie nigdy nie zakończy. By użyć najbardziej znienawidzonego krytycznego sloganu, jaki tylko można sobie wymyślić: o tej potencjalności rozstrzygną najbliższe książki, podobnie jak nierozstrzygniętą póki co kwestią pozostanie, czy rzeczywiście ostatnia stacja będzie benzynowa. To mówiłem ja, Czekański.

 

 

 

Grzegorz Czekański