/
Wojciech Izaak Strugała

Biogram

 

Wojciech Izaak Strugała (1954) – poeta, prozaik; publikuje w Polsce i w Niemczech. Wydał m.in. tomy poetyckie "Bruliony autoportretu" (1988), "Rozmontowany pociąg" (1996), "Phantasmagorien" (2005), "Księżycowe miasto" (2007). Mieszka w Lwówku Śląskim. 

 

Twórczość

 

Poezja:

"Chopinetto" (1991);
"Fantasmagoria" (1995);
"Bruliony autoportretu" (1988);
"Rozmontowany pociąg" (1996);
"Groby skrzydlate" (1998);
"Phantasmagorien" (2005);
"Księżycowe miasto" (2007).

 

/
Próbka

 

Duży palec, fortepian, kobieta i wózek

Namaluj anioła – kwiaty pną się do nieba. Most na

Bobrze:

wypukły przedmiot odbijający wodę. Najdroższe są

te rzeczy,

co wysoko nad głową. Świecą małe rzeźby z wypalonej

gliny.

Czarny księżyc, może zepsuty kawałek sera w głębi

Ogrodu.

 

Namaluję kobietę – umarła wczoraj. Którą chciałem

tyle razy

beztrosko opuścić. Zobaczysz jaszczurkę z napiętymi

muskułami,

jak wchodzi po wodę do płonącej rzeki, dźwiga

wiadrami napój

miłosny. Zawołaj jesień. Nie żałuj farby. W parku

masz wystawę.

 

Namaluj miasto, może być Lwówek. Ratusz, rynek,

trzy wieże

przybramne. Duży Alec, fortepian, kobieta i wózek.

Namaluj

ptaka, zanim będzie rzeka: ręce nie pamiętają skrzydeł...

 

Obudź się! Obudź! Już pora umrzeć pięknie. Ciepła

komnata:

ślepi sanitariusze zdejmują chorych z twoich obrazów.

Wielka

kukła (może Lear?) potyka się o nuty, kalecząc

sobie ręce.

 

 

 

Most na Bobrze

Most, chwiejna budowla, dziób okrętu, pokład. W miarę

jak się starzał, wypadły mu dwa przęsła. Patrzę na wodę,

na jej mokry tyłek, ławicę niebiańskich ryb. Korytem

Bobru obficie płynie woda. Most jest głęboko zanurzony.

 

Wyobraźmy sobie tę rzekę zatrzymaną słowem, stańmy

na jej

brzegu – zbyteczny most do przeprawy. Woda szumi

podcina

konie batem, czapkę z głowy zrywa. A może to wycie ryb,

tętent koni? Stara beczka na śledzie ma żelazne okucia.

 

Wyobraźmy sobie nagły brak rzeki, martwe naczynie,

postrzępione

szorty. Omdlewamy w słońcu; upalny sierpień

poprzewracał beczki,

zajrzał na ich dno. Wyobraźmy sobie nagły brak

słońca i rzeki.

 

I posłyszałem bulgotanie. Sherry Golden w karafkach,

kawa,

wino, pstrąg na zimno. – O wodo zielonooka, popłynę

z tobą!

Mam dość ikry. Potrafię wiosłować dwoma naraz

skrzydłami.

 

 

 

Tryumf wysmukły

Że to białe to Anioł.

Że człowiek to nie dusza,

ale kosteczki światła.

Że tu, w mrokach nieba,

w błękitach ziemi jestem sobą.

Że pośmiertnie dośpiewam tryumf wysmukły.

Że słońcem uchodzę – nie widząc zieleni.

Że skoszone są rosy,

rodzinne piekła,

zasznurowane drogi...

Że po wnękach pamięci

twórczego rozpędu,

nie ma już nic oprócz obłędu.

 

 

 

***

Wyspa, która utonie.

Morze, które będzie wyspą,

obmyje brzegi oczu spokojne.

 

Gdy najdalej chcę przenikać,

drążyć najgłębiej

 - wszystko jest blisko uwięzione.

 

Moja wyobraźnia zbłąkana

zatapia rzekę racji.

Moja wyobraźnia najjaśniejsza

koczuje na polach niedokonań.

 

A czysty Bóg,

który znaczy wszystko,

wciąż patrzy na mnie

z małej fotografii.

 

 

 

Przyszłość

Jedni tworzą tryumfalne zapytania,

troszcząc się o nią na oślep.

Inni tłumaczą ją

lękiem dotykania kogoś bliskiego.

 

Jeszcze inni podnoszą

długie kije wezwań,

widząc pustkę bezmiernie czarną:

las bez szumu, oddechu, zieleni.

 

Głowa leży na poduszce,

Bóg patrzy, jak otwieram oczy,

powala moją pięść.

 

Może to chwila:

mgnienie wieczności,

do której wpływają dwie wielkie rzeki

 

Absurd.

Echo Milczenia.

 

 

 

 

Wiersz leśnej przestrogi

Próbujesz zamieszkać w lesie,

stwarzasz go na podobieństwo swoje;

otoczony zasiekami malujesz pejzaże leśnych

zrębów – uśpiony Cmentarz Przyrody.

 

Jesteś potężnym zwierzęciem,

mięsożerną rośliną.

Jesteś sidłem:

węszysz wilczymi autostradami,

podnosisz łapę na bezbronne ptactwo.

 

Po twoim lesie kręcą się podejrzani ludzie:

w lisich futerkach,

ukryci w maskaradzie komendy.

Po twoim lesie kręcą się zwykli zabijacze.

 

Piszesz wiersz leśnej przestrogi.

Piszesz wiersz otwarty –

czarnym wachlarzem głuszca.

 

 

 

 

***

Nauczyłeś się oskarżać i krzyczeć.

Oskarżeni – torsy bez głów.

Widzisz ptaka o niebieskim oku.

Anioła z wiatru: jemu ślesz ukłony.

 

Czasami twoje działania przebiegają

poza ręką horyzontu.

Idziesz w kurzej ślepocie,

przepraszasz ludzi na ulicy.

 

Żyjesz w niewoli marzeń.

Żyjesz totalną pychą, z maską grymasu,

w którymś tam wcieleniu.

 

 

 

 

Ja nie pytam o most Grunwaldzki

Świat po walce z aniołem.

Zło nie przeszkadza,

pozwala żyć.

 

Musimy kursować tą samą ulicą, Drogi Rafale.

Rozumiesz mnie: ja nie pytam

o Most Grunwaldzki,

który przeniósłby nas na drugi brzeg poezji.

 

Musiałaby się wydarzyć cisza,

która dałaby się opisać

jako błysk nadzmysłowego  wiersza.

 

Czy nie kusimy się tu o niemożliwe?

Wielkie pytania ludzkości

trwają niczym łódź

poruszana blaskiem księżyca.

 

 

 

 

***

Wtul w moje ręce miąższ księżyca

- kruszec na ranę.

 

Zakwitnij różą.

Zapachnij doliną.

 

Ile utrapień wypijasz z ust?

Ile mym snom,

ile mym przebudzeniom,

ile mym smutkom

- jesteś potrzebna?

 

 

 

 

***

Tylko jeden raz jesteśmy równi ptakom.

Trzeba nam wtedy lecieć,

rozpostrzeć ręce nad drzewami

 

Nadać im formę liścia.

Nadać imiona drzewom.

 

Lub zaszyć się w kępie zastrupianych

myśli – i śnić.

 

 

 

 

Rozmontowany pociąg

Poeta chce wierzyć

że zero dodać zero jest dwa.

Że w piekle śnieg pada

i diabły leżą chore na anginę.

 

Z coraz większego oddalenia

nasłuchuję oddechów:

tej podróży za ścianą.

Ostrzegano  mnie,

że kiedyś usiądę blisko siebie,

nie będę spał,

stracę się z widzenia.

 

Skąd ta radość?

Skąd biorą się znalezieni?

Dworce... kominy... spaliny...

Coraz dalej, w inną stronę rzeczywistości,

wiezie mnie pozaziemski, grafitowy,

rozmontowany pociąg.

 

 

 

 

Quo vadis

matce Apolonii

W dłoni sen ciepły, ożywiony w słowie. Ustawić czas,

by ręce twoje wypoczęły, z ramion małych znikło

powątpienie: - Do słowa daleka droga. Wszedłem w to

życie stopą małą. Czy taki ślad pozostawię, mamo?

 

Majątek w walizce zgromadzony. Listy w poduszce zanurzone

po niesen gaszący biadolenie. Spinka od włosów dziewczyny

otwarta. Wkoło „pieniędzy, zysk” – wołają. Więc idę.

Ja: cząstka rosy skazana na rozbicie od wierzchu do wnętrza.

 

Mój pokój? – kącik w ciszy oparty. Podłoga – strawiony but.

Ściany bez fotografii. Nie ma miejsca na cuda, a noce

zawarte w miodzie, wypełnione pretensją, zapachem alkoholu.

 

Wrocław. Wyspa Słodowa. Dwa mosty. Młyn „Maria”;

ptaki zbierające snop zgubiony. A wiatr pochylony nad placem

unosi rzucone Pacem in Terris – dwa niebieskie anioły.

 

 

 

 

Wojciech Izaak Strugała